Po paru radosnych dniach spędzonych w domu przyjechałam ponownie do Anglii, odbywając swój przedprzedostatni lot w tę stronę, na tej trasie, tymi liniami. Biorąc pod uwagę fakt, że za chwilę przyjeżdżam do domu na prawie miesiąc z okazji Wielkanocy, a w maju znowu wracam do Polski na dwa tygodnie, nadszedł czas, żeby napisać te słowa:
...A ja nadal nie wierzę, że tak szybko zleciało, serio.
Zwłaszcza, że jak pewnie wielu z Was, bardzo dobrze pamiętam początki tego wszystkiego. I pomyśleć, że to zaraz miną dwa lata... Szok.
Niemniej jednak, korzystając z okazji, że jeszcze chodzę do angielskiej szkoły i wciąż przebywam za granicą, mam w planach wykorzystać to w pełni. I podsumować. Jak zawsze.
Ale, ale, szczegółów co do tego nie wyjawię Wam dzisiaj, a przed STUDNIÓWKĄ, czyli w weekend poprzedzający 14 marca - dzień, gdy zostanie mi dokładnie 100 dni stypendium, nie odliczając wizyt w Polsce.
Ci, którzy pamiętają "121 dni - 121 zadań", czyli moje przygotowanie do wyjazdu w roku 2014 albo zadania wykonywane w pierwszym półroczu 2015, mogą snuć jakieś przypuszczenia, ale postaram się, żeby nie było konwencjonalnie. Ani zbyt typowo.
Bo przecież schematy są po to, żeby poza nie wykraczać, prawda?
Postaram się więc, żebyście choć trochę się zdziwili.
A właśnie, jeśli mowa o zdziwieniu...
Mój pierwszy post na ten temat został napisany zaraz po wyjeździe na stypendium. Dziś, półtora roku później, chciałabym się podzielić z Wami dalszymi obserwacjami na temat tego, co może zadziwiać w tym kraju.
I, żeby było fajniej, przedstawię to w tej samej formie, co we wrześniu 2014. A co tam!
1. Profesjonalnie ubrani rowerzyści
To zawsze dziwi. Nieważne, czy jadą na rodzinną przejażdżkę, czy serio mają fizyczną potrzebę noszenia takich strojów, bo zawody/wyścigi/długie trasy/inny sensowny powód. Ci ludzie zawsze, ale to zawsze, są ubrani w tym kolarskim stylu, którego na polskich drogach nie ujrzysz bez wyraźnej przyczyny.
A jeśli już wyjątkowo Twoim oczom ukaże się osoba na rowerze ubrana w strój codzienny, to na pewno będzie miała na głowie kask. Choćby była starszą panią, poruszającą się z dosyć niepozorną prędkością.
A skoro już o starszych paniach mowa...
Opiszę to na przykładzie ostatniego tygodnia:
Niedziela
Wyruszam sobie do szkoły, mając wizję standardowego pobytu w internacie.
MOJE STYPENDIUM ZMIERZA KU KOŃCOWI
Zwłaszcza, że jak pewnie wielu z Was, bardzo dobrze pamiętam początki tego wszystkiego. I pomyśleć, że to zaraz miną dwa lata... Szok.
Niemniej jednak, korzystając z okazji, że jeszcze chodzę do angielskiej szkoły i wciąż przebywam za granicą, mam w planach wykorzystać to w pełni. I podsumować. Jak zawsze.
Ale, ale, szczegółów co do tego nie wyjawię Wam dzisiaj, a przed STUDNIÓWKĄ, czyli w weekend poprzedzający 14 marca - dzień, gdy zostanie mi dokładnie 100 dni stypendium, nie odliczając wizyt w Polsce.
Ci, którzy pamiętają "121 dni - 121 zadań", czyli moje przygotowanie do wyjazdu w roku 2014 albo zadania wykonywane w pierwszym półroczu 2015, mogą snuć jakieś przypuszczenia, ale postaram się, żeby nie było konwencjonalnie. Ani zbyt typowo.
Bo przecież schematy są po to, żeby poza nie wykraczać, prawda?
Postaram się więc, żebyście choć trochę się zdziwili.
A właśnie, jeśli mowa o zdziwieniu...
Co w Anglii zdumiewa? #2
Mój pierwszy post na ten temat został napisany zaraz po wyjeździe na stypendium. Dziś, półtora roku później, chciałabym się podzielić z Wami dalszymi obserwacjami na temat tego, co może zadziwiać w tym kraju.
I, żeby było fajniej, przedstawię to w tej samej formie, co we wrześniu 2014. A co tam!
Co rzuciło mi się w oczy podczas spacerów po hrabstwie, w którym znajduje się szkoła
(tj. Norfolk)?
(tj. Norfolk)?
To zawsze dziwi. Nieważne, czy jadą na rodzinną przejażdżkę, czy serio mają fizyczną potrzebę noszenia takich strojów, bo zawody/wyścigi/długie trasy/inny sensowny powód. Ci ludzie zawsze, ale to zawsze, są ubrani w tym kolarskim stylu, którego na polskich drogach nie ujrzysz bez wyraźnej przyczyny.
A skoro już o starszych paniach mowa...
2. Starsze panie w spodniach
Nie wiem, jak jest na dłuższą metę w innych częściach Anglii, ale tu nigdy, ale to nigdy nie widziałam starszej pani w spódnicy, choć w mojej części Polski jest zupełnie odwrotnie - dosyć rzadko widzi się takie siwiuteńkie, starsze panie ubrane w spodnie.
I tak, może to dziwne, ale zawsze zdumiewa mnie ten widok. Zwłaszcza w kościele, gdzie jestem otoczona przez starsze panie i wszystkie są w spodniach.
3. Liczba starszych ludzi
Swoją drogą, w Norfolk jest ogólnie bardzo dużo starszych osób i jak się chodzi, bez względu na porę dnia, ulicami - wsi, miast, czegokolwiek - to ma się wrażenie, że oprócz nich nikt tam nie mieszka. Młodych ludzi czy dzieci prawie nie widać, więc nie zaskakuje aż tak fakt, iż często podkreśla się, jak bardzo wysoka średnia wieku jest w tej części Anglii.
Choć przyznaję, że wizualnie zawsze mnie to dziwi, jako że w moim mieście, mimo pozornie starzejącego się społeczeństwa, nie ma aż takiej przewagi jednej grupy wiekowej.
4. Swobodne przechodzenie przez ulicę
Okej, w Polsce też nie każdy patrzy "lewa, prawa, lewa" przed wkroczeniem na jezdnię, ale, niemniej jednak, ludzie się zatrzymują. Rozglądają. Czekają na zmianę światła na zielone, jeśli akurat jest czerwone, kiedy podejdą do przejścia dla pieszych.
A w Anglii?
A guzik tam, czerwone czy zielone, każdy przechodzi jak mu się podoba. Ludzie wyskakują na ulicę bez zastanowienia i kiedy tylko mają taki kaprys, a samochody lawirują między nimi z bardzo wysoką prędkością. Jeżeli zaś czekasz sobie spokojnie na zmianę światła i chcesz działać zgodnie z prawem, to powiedzą, że opóźniasz ruch.
5. Luźne podejście do stroju
Sklep. Człowiek przed Tobą stoi w piżamie. Dosłownie. Normalka, nikt się nawet nie skrzywi.
Ulica. Dziewczynki lat 12 chodzą dość mocno, hm, roznegliżowane. Nic, nikt.
Plac zabaw, zima. Dziecko biega w samych rajstopach, koszulce z krótkim rękawem i czapką, tak żeby jednak było widać, że temperatura około 0 st. Celcjusza. Typowe. Wszyscy tak robią.
Każdy chodzi ubrany, jak chce i nikt nie zwraca na to uwagi, bez względu na to, jak bardzo gryzie się to z logiką czy estetyką. I jest to w sumie dosyć ciekawe.
6. Jednostki miary
Pamiętaj biegaczu młody, że gdy zaczniesz płakać, iż według bieżni na szkolnej siłowni przebiegłeś tylko 3 w ciągu 25 minut, martwisz się bezsensownie. Bo to nie znaczy to, że przebiegłeś 3 kilometry, tylko, że przebiegłeś 3 mile. Czyli prawie 5 km, a więc całkiem fajnie.
I to jest coś, o czym trzeba pamiętać. Inne rozmiary butów, odzieży. Inne jednostki miary. Wagę Ci podadzą w funtach. Dystans - w calach, jardach, milach. Na lekcjach pracujesz wprawdzie w układzie Si (kilogram, metr i tak dalej), ale poza nimi, wszędzie otaczają Cię te dziwne wartości, które warto znać, jakkolwiek zawiłe może się to wydawać na początku.
Co mi się rzuciło w oczy w szkole/internacie?
W internacie zdumiało mnie - i wciąż dziwi tak samo - że w tym miejscu nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać.
Opiszę to na przykładzie ostatniego tygodnia:
Niedziela
Wyruszam sobie do szkoły, mając wizję standardowego pobytu w internacie.
No wiecie, odrabianie lekcji, prowadzenie konwersacji z ludźmi oddalonymi ode mnie 1700 km, uczęszczanie na lekcje, wieczorne wyprawy na siłownie, pochłanianie lektur z polskiego z liceum na poziomie rozszerzonym, dużo filmów, mnóstwo dodatkowych zajęć i, przede wszystkim, spokój, spokój i spokój. Taki, gdzie sensacją tygodnia jest dobry lunch albo pościel w kwiatki. Taki tam, internat w swej całej przewidywalności.
Nieistniejącej, bo, jak wiemy, tu wiecznie jakieś przygody. I dobrze, na brak atrakcji nie można narzekać.
Ale, wiecie, warto mieć nadzieję, że może chociaż po 12-godzinnej podróży...
Skądże znowu!
W internacie powitał mnie alarm przeciwpożarowy. Lekko zdychający, jakby wył już dosyć długo. Zbadałam sytuację. Zero dymu, zero ognia, zero czegokolwiek, wiec raźno uszyłam w stronę swojego pokoju, żeby zostawić bagaże i pójść odespać wyjazd na lotnisko o 2 w nocy i całą resztę tej wyprawy.
Łapię za klamkę, a tu...
Tak. Drzwi zamknięte, klucza brak. Zostawiłam bagaże pod drzwiami i poszłam po pomoc. W szkole cisza, aż wreszcie pojedyncza napotkana opiekunka mówi, że wszyscy będą tu koło 17:00. Mieliśmy 13:00. Namówiłam ją więc do współpracy i najpierw wyłączyła tamten wyjący alarm, a potem przez 2 godziny usiłowałyśmy wspólnie wykombinować, gdzie mogą być klucze do pokoi i który to ten właściwy. I wreszcie, koło 15:00, udało nam się dostać do pokoju! Sukces!
Otwieramy drzwi, a tam...
Walizki. Morze walizek. Pościel wszystkich mieszkanek internatu. Liczne kartony. Rzeczy innych ludzi zniesione do mojego pokoju. Bo największy, więc zrobili sobie magazyn podczas mojej nieobecności.
Ta akurat opiekunka nie mogła decydować, co z tym zrobić, więc sobie poszła, a ja stwierdziłam, że najważniejsze, iż bezpiecznie i w miarę sprawnie dotarłam do internatu. A skoro i tak nikogo tu nie było i miało tak pozostać przez 2 kolejne godziny, radośnie poszłam spać na kanapie w pokoju wspólnym.
Bardzo się zresztą cieszę, że tak się stało, bo mogłam trochę wypocząć. A było to przydatne, bo jak o 17:00 przyjechała główna opiekunka, to się okazało, że ten cały magazyn, który powstał w moim pokoju, należy opróżnić. A z braku innych dostępnych zasobów ludzkich, za tragarza miałam robić ja. Było to trochę przykre, ale stwierdziłam, że w ten sposób chociaż raz - dwa wszystko wyniosę i odzyskam pokój. I tak się stało! Radość odzyskania pokoju po 4 godzinach koczowania - bezcenna. :)
Choć chyba jednak wolę opuszczać dzień szkoły i przyjeżdżać w poniedziałek jako ostatnia mieszkanka internatu niż jako pierwsza w niedzielę. :D
Zwłaszcza, że z powodu czyjegoś automatycznego odświeżacza powietrza umieszczonego zbyt blisko czujnika w pokoju, tej niedzieli mieliśmy jakieś 7 alarmów przeciwpożarowych i przy dosłownie każdym nas ewakuowano. Nawet, jeśli przerwa pomiędzy poszczególnymi wynosiła 5 minut.
Poniedziałek
Po tym. jak reszta niedzieli upływała w miarę spokojnie na rozpakowywaniu się i wstępnej nauce do próbnego egzaminu z historii, jaki czekał mnie w poniedziałkowe popołudnie, wydawało się, że dalej już wszystko pójdzie sprawnie.
I tak było, choć też nie do końca tak, jak to wstępnie widziałam.
W mojej wizji tygodnia miały być normalnie lekcje rano, a potem, po południu próbne, lecz gdy dotarłam na rejestrację poranną, okazało się, że aż do czwartku nie mamy lekcji. No i tutaj nie protestowałam, bo zyskałam po kilka godzin dziennie na przygotowania do kolejnych próbnych. :)
A więc, poranek spędziłam na przygotowaniach, a popołudnie na pisanie próbnego. Całkiem w porządku.
Nie w porządku było natomiast to, że w poniedziałek umarł internet i odzyskaliśmy go dopiero 2 dni później.
Wtorek
Nieistniejącej, bo, jak wiemy, tu wiecznie jakieś przygody. I dobrze, na brak atrakcji nie można narzekać.
Ale, wiecie, warto mieć nadzieję, że może chociaż po 12-godzinnej podróży...
Skądże znowu!
W internacie powitał mnie alarm przeciwpożarowy. Lekko zdychający, jakby wył już dosyć długo. Zbadałam sytuację. Zero dymu, zero ognia, zero czegokolwiek, wiec raźno uszyłam w stronę swojego pokoju, żeby zostawić bagaże i pójść odespać wyjazd na lotnisko o 2 w nocy i całą resztę tej wyprawy.
Łapię za klamkę, a tu...
Tak. Drzwi zamknięte, klucza brak. Zostawiłam bagaże pod drzwiami i poszłam po pomoc. W szkole cisza, aż wreszcie pojedyncza napotkana opiekunka mówi, że wszyscy będą tu koło 17:00. Mieliśmy 13:00. Namówiłam ją więc do współpracy i najpierw wyłączyła tamten wyjący alarm, a potem przez 2 godziny usiłowałyśmy wspólnie wykombinować, gdzie mogą być klucze do pokoi i który to ten właściwy. I wreszcie, koło 15:00, udało nam się dostać do pokoju! Sukces!
Otwieramy drzwi, a tam...
Ta akurat opiekunka nie mogła decydować, co z tym zrobić, więc sobie poszła, a ja stwierdziłam, że najważniejsze, iż bezpiecznie i w miarę sprawnie dotarłam do internatu. A skoro i tak nikogo tu nie było i miało tak pozostać przez 2 kolejne godziny, radośnie poszłam spać na kanapie w pokoju wspólnym.
Bardzo się zresztą cieszę, że tak się stało, bo mogłam trochę wypocząć. A było to przydatne, bo jak o 17:00 przyjechała główna opiekunka, to się okazało, że ten cały magazyn, który powstał w moim pokoju, należy opróżnić. A z braku innych dostępnych zasobów ludzkich, za tragarza miałam robić ja. Było to trochę przykre, ale stwierdziłam, że w ten sposób chociaż raz - dwa wszystko wyniosę i odzyskam pokój. I tak się stało! Radość odzyskania pokoju po 4 godzinach koczowania - bezcenna. :)
Choć chyba jednak wolę opuszczać dzień szkoły i przyjeżdżać w poniedziałek jako ostatnia mieszkanka internatu niż jako pierwsza w niedzielę. :D
Zwłaszcza, że z powodu czyjegoś automatycznego odświeżacza powietrza umieszczonego zbyt blisko czujnika w pokoju, tej niedzieli mieliśmy jakieś 7 alarmów przeciwpożarowych i przy dosłownie każdym nas ewakuowano. Nawet, jeśli przerwa pomiędzy poszczególnymi wynosiła 5 minut.
Poniedziałek
Po tym. jak reszta niedzieli upływała w miarę spokojnie na rozpakowywaniu się i wstępnej nauce do próbnego egzaminu z historii, jaki czekał mnie w poniedziałkowe popołudnie, wydawało się, że dalej już wszystko pójdzie sprawnie.
I tak było, choć też nie do końca tak, jak to wstępnie widziałam.
W mojej wizji tygodnia miały być normalnie lekcje rano, a potem, po południu próbne, lecz gdy dotarłam na rejestrację poranną, okazało się, że aż do czwartku nie mamy lekcji. No i tutaj nie protestowałam, bo zyskałam po kilka godzin dziennie na przygotowania do kolejnych próbnych. :)
A więc, poranek spędziłam na przygotowaniach, a popołudnie na pisanie próbnego. Całkiem w porządku.
Nie w porządku było natomiast to, że w poniedziałek umarł internet i odzyskaliśmy go dopiero 2 dni później.
Wtorek
Dzień bez internetu i dzień bez próbnych.
Sporo nudy, bo, choć chciałam się uczyć, to zasoby miałam ograniczone - szkolne konta nie działały, arkusze z dawnych lat niedostępne... No, trochę się to pokomplikowało. Dobrze, że chociaż książki pozostawały niezależne wobec zmian w świecie wirtualnym.
I pakiet internetowy zawsze w cenie, choć pech chciał, że we wtorek jakoś się buntował. Potem jednak okazało się, że w męskim internacie internet mają (dyskryminacja jawna!), więc poszłam do głównego budynku, w którym tenże się znajduje, zgrać sobie niektóre konieczne materiały. Jakoś to poszło.
Sporo nudy, bo, choć chciałam się uczyć, to zasoby miałam ograniczone - szkolne konta nie działały, arkusze z dawnych lat niedostępne... No, trochę się to pokomplikowało. Dobrze, że chociaż książki pozostawały niezależne wobec zmian w świecie wirtualnym.
I pakiet internetowy zawsze w cenie, choć pech chciał, że we wtorek jakoś się buntował. Potem jednak okazało się, że w męskim internacie internet mają (dyskryminacja jawna!), więc poszłam do głównego budynku, w którym tenże się znajduje, zgrać sobie niektóre konieczne materiały. Jakoś to poszło.
Środa
Internet wrócił, więc super. Można było porobić trochę arkuszy z dawnych lat przed próbnym z biznesu. No i upewnić się ze stabilnym połączeniem, że w Polsce wszyscy nadal żywi, a to nawet bardziej istotne. ;)
Niestety, mam sklerozę i zapomniałam na tenże próbny wziąć kalkulatora. A na biznesie to dosyć ważna sprawa, bo sporo jest tych dziwnych obliczeń.
Na szczęście, piszę biznes częściowo na laptopie, więc mogłam użyć programu Kalkulator. I tak też zrobiłam. Nie było to szczególnie komfortowe czy szybkie, ale cieszę się, że w ogóle miałam szansę coś policzyć w sposób bardziej sprawny od liczenia pisemnego, dzięki czemu zyskałam sporo czasu na właściwie pisanie tej pracy.
Czwartek
Myślałam, że największym problemem dnia będzie brak słownika na próbnym z matmy, przez który miałam lekkie opóźnienie w pisaniu, bo nie pozwolili mi zacząć bez całego wyposażenia obowiązkowego, którego słownik był jednym z elementów. Ale oj tam, pięć minut to nie taki problem, zwłaszcza, że i tak czasowo całkiem nieźle się wyrobiłam i mogłam zrezygnować z dodatkowego czasu.
I potem nadszedł wieczór.
Spokojnie i na luzie, organizowałam się jak co dzień. A tu nagle znika prąd. I to na amen.
Otóż, któraś dwunastolatka robiła tosty, coś źle wymierzyła i podpaliła nam kuchnię. Jakimś cudem spowodowało to destrukcyjną awarię prądu w - o, ironio! - części zamieszkanej przez 3 najstarsze mieszkanki internatu, które do tego w Aferę Tostową zamieszane nie były. Ale prądu nie było i już nieważne dlaczego, ale co dalej.
Z tej okazji można było zostać przeniesionym do części budynku dla młodszych, bo one prąd, jak wspomniałam, miały. Postanowiłam tak zrobić, szukając sobie dodatkowych atrakcji, a i chcąc naładować telefon, nie tracąc go na całą noc.
I tak, wylądowałam w pokoju tak różniącym się standardem od mojego, że głowa mała.
I wiecie co? Małe dziewczynki mają przechlapane.
Na przedostatnim i ostatnim roku, uczennica mieszkająca w internacie ma luksusy.
Jak może kojarzycie, ja już w zeszłym roku miałam fajny pokój - dwuosobowy dla mnie jednej, z umywalką, lustrem, podwójnym wyposażeniem i sporą powierzchnią.
A w tym roku to w ogóle mam genialnie: pokój dwa razy większy od poprzedniego; mam biurko (a nawet dwa) i korytarzyk, dzięki któremu nie słyszę dźwięków z korytarza i, pomimo tych samych cienkich ścian, jestem bardziej odizolowana i mam większą prywatność.
A pokój zastępczy?
Wymiary 2x2.5 metra. Jedno łóżko, mała szafa, półka, biurko i tablica korkowa. Brak umywalki czy lustra. Między biurkiem a łóżkiem 10 centymetrów przejścia. Nie ma gdzie się ruszyć. Ściany cienkie, słychać wszystko i z korytarza, i z pokoju obok. A do tego, nie łapie Wi-Fi z tego fajnego routera, tylko to normalne i po 23:30 nie można się z niczym połączyć.
Internet wrócił, więc super. Można było porobić trochę arkuszy z dawnych lat przed próbnym z biznesu. No i upewnić się ze stabilnym połączeniem, że w Polsce wszyscy nadal żywi, a to nawet bardziej istotne. ;)
Niestety, mam sklerozę i zapomniałam na tenże próbny wziąć kalkulatora. A na biznesie to dosyć ważna sprawa, bo sporo jest tych dziwnych obliczeń.
Na szczęście, piszę biznes częściowo na laptopie, więc mogłam użyć programu Kalkulator. I tak też zrobiłam. Nie było to szczególnie komfortowe czy szybkie, ale cieszę się, że w ogóle miałam szansę coś policzyć w sposób bardziej sprawny od liczenia pisemnego, dzięki czemu zyskałam sporo czasu na właściwie pisanie tej pracy.
Czwartek
Myślałam, że największym problemem dnia będzie brak słownika na próbnym z matmy, przez który miałam lekkie opóźnienie w pisaniu, bo nie pozwolili mi zacząć bez całego wyposażenia obowiązkowego, którego słownik był jednym z elementów. Ale oj tam, pięć minut to nie taki problem, zwłaszcza, że i tak czasowo całkiem nieźle się wyrobiłam i mogłam zrezygnować z dodatkowego czasu.
I potem nadszedł wieczór.
Spokojnie i na luzie, organizowałam się jak co dzień. A tu nagle znika prąd. I to na amen.
Otóż, któraś dwunastolatka robiła tosty, coś źle wymierzyła i podpaliła nam kuchnię. Jakimś cudem spowodowało to destrukcyjną awarię prądu w - o, ironio! - części zamieszkanej przez 3 najstarsze mieszkanki internatu, które do tego w Aferę Tostową zamieszane nie były. Ale prądu nie było i już nieważne dlaczego, ale co dalej.
przedmiot Afery Tostowej; odebrał prąd niewinnym |
Z tej okazji można było zostać przeniesionym do części budynku dla młodszych, bo one prąd, jak wspomniałam, miały. Postanowiłam tak zrobić, szukając sobie dodatkowych atrakcji, a i chcąc naładować telefon, nie tracąc go na całą noc.
I tak, wylądowałam w pokoju tak różniącym się standardem od mojego, że głowa mała.
I wiecie co? Małe dziewczynki mają przechlapane.
mikro-pokój małej dziewczynki, który wyjątkowo zajmowałam |
Jak może kojarzycie, ja już w zeszłym roku miałam fajny pokój - dwuosobowy dla mnie jednej, z umywalką, lustrem, podwójnym wyposażeniem i sporą powierzchnią.
A w tym roku to w ogóle mam genialnie: pokój dwa razy większy od poprzedniego; mam biurko (a nawet dwa) i korytarzyk, dzięki któremu nie słyszę dźwięków z korytarza i, pomimo tych samych cienkich ścian, jestem bardziej odizolowana i mam większą prywatność.
A pokój zastępczy?
Wymiary 2x2.5 metra. Jedno łóżko, mała szafa, półka, biurko i tablica korkowa. Brak umywalki czy lustra. Między biurkiem a łóżkiem 10 centymetrów przejścia. Nie ma gdzie się ruszyć. Ściany cienkie, słychać wszystko i z korytarza, i z pokoju obok. A do tego, nie łapie Wi-Fi z tego fajnego routera, tylko to normalne i po 23:30 nie można się z niczym połączyć.
Człowiek naprawdę szybko przyzwyczaja się do dobrego. Za szybko.
Piątek
Z samego rana wróciłam do swojego pokoju. Jeszcze nigdy nie wydawał mi się tak wielki, jak tego poranka. Naprawdę, naprawdę, mam szczęście, że go mam.
Tu już normalne lekcje, choć trochę odpadło, bo a to jakieś nieobecności nauczycieli, a to okienka, więc, ogólnie rzecz ujmując, można było się wyspać.
Do czasu.
Koło 15:00 w pokoju obok zaczął szczekać pies.
I tak, teraz pewnie zareagujecie jak wszyscy moi znajomi, którzy to usłyszeli przed Wami. Miny:
I pytanie: MACIE W INTERNACIE PSA?
Cóż. Do wczoraj nie mieliśmy. A przynajmniej nie na tym piętrze, nie w części dla mieszkanek.
W każdym razie, choć na ogół lubię zwierzęta, nieustępliwe szczekanie tego psa, niczym u typowego, ujadającego Azora z podwórka, obudziło u mnie chęć mordu.
Ale to wiecie, nie z takimi problemami, jak jakieś tam mordy, sobie człowiek w życiu radził.
Nawet jeśli, to związane z pięciogodzinnym, nieustającym szczekaniem zza tekturowej ściany o grubości kilku centymetrów w ten piękny, piątkowy wieczór, gdy chcesz sobie pogadać ze znajomymi, obejrzeć jakiś film czy po prostu wypocząć. Damy radę!
W każdym razie, Anglia zaskakuje, internat zaskakuje i życie zaskakuje. I jak tak czytam to jeszcze raz, to naprawdę boję się, co przyniesie sobota. Nie chcę wywoływać wilka z lasu, ale cóż, jest po prostu ciekawie. ;)
Życzę Wam wielu interesujących wydarzeń, ale może bardziej na spokojnie... :D Miłego powrotu do szkoły, jeśli tak jak moi ludzie kończycie teraz ferie, a jeśli nie, to i tak bawcie się dobrze, gdziekolwiek jesteście! Trzymajcie się i do wkrótce!
Ho ho, widzę że angielskie internaty są prawie tak zaskakujące jak polskie akademiki :) Swoją drogą, skąd bierzesz motywację do nauki od rana, pomimo takich przeciwności, jak brak prądu, brak internetu i brak zajęć? Toż to jawna sugestia aby wyjść do ludzi :)
OdpowiedzUsuńMyślę, że polskie internaty podobnie. ;)
UsuńZ rana i tak nie ma do kogo wychodzić, bo wszyscy na lekcjach oprócz tych młodszych rok ode mnie, ale za to oni od 9:00 mieli próbne, a ze swojego rocznika jestem jedyną dziewczyną w internacie. Tak więc towarzystwa brak, a ja bez względu na takie usterki miałam swój plan edukacyjny, który chciałam zrealizować. I realizowałam.
Uśmiałam się, masz cierpliwość świętego;)
OdpowiedzUsuńZ innej strony, zastanawiam się, czy Anglicy ze stoickim spokojem podchodzą do wszelkich niewygód w internacie? Przecież płacą za prywatną szkołę kupę kasy, a w zamian, hm, standard taki sobie ...
Oj, nie tak całkiem, haha. :D Ale staram się nie walczyć z tym, z czym walczyć się nie da. :)
UsuńCóż, jeśli awarie są koło 22:00, jak w przypadku ostatniej awarii prądu czy początku internetowej, to Anglicy nie przejmują się tym zupełnie, bo i tak zaraz idą spać. Jeśli w ciągu dnia szkolnego, też olewają. Ale tak między 16:00 a 22:00 to trochę ich rusza, ale też niewiele z tym mogą zrobić. Szkoła cierpliwości po prostu. ;)
Ale pokoik wielkości schowka, niedogrzanie, różne niemiłe niespodzianki i braki (np. ciepłej wody), to można przyjmować z uśmiechem jak się płaci 200zł mies (czy proporcjonalnie w funtach, adekwatnie do przeciętnych zarobków w WB). Dla stypendystów to zapewne żadne przeszkody w porównaniu z korzyściami, ale gdybym była rodzicem słono płacącym, to jednak oczekiwałabym ciut więcej. No chyba że koszty są groszowe (nie sprawdzałam, ale jakoś trudno w to uwierzyć)
UsuńCzesne w tej szkole za trymestr wynosi 9,500 funtów, ale jest to stary budynek i trzeba się z tym liczyć, że czasem co nieco może się psuć. Zresztą, to w tym roku się wszystko tak sypie, w zeszłym jakoś nie było aż tak wielkich problemów, więc można sądzić, że to kwestia czasu, jak i te zostaną rozwiązane.
UsuńPoza tym, internat jest mały, a jego mieszkanki w większości są na jakichś stypendiach sportowych itd., więc rodzice też jakieś korzyści osiągają. W męskim tyle awarii nie ma, to już w ogóle.
Bardzo fajna forma postu, fajne nawiązanie do tego, co dawniej. ;) Czy Twoje postrzeganie Anglii znacznie się zmieniło przez ten czas?
OdpowiedzUsuńRaczej nie sądzę. ;) Wtedy wprawdzie bardziej zachwycałam się wszystkim, co było inne i nowe, ale wydaje mi się, że dokonałam w miarę trafnych ocen, których nadal się trzymam.
UsuńA ja mam takie, trochę niepoprawnie politycznie pytanie: czy czasami żałujesz tych 2 lat? Tzn ogólnie - mimo takich czy innych niedogodności - na pewno sporo zyskałaś, to są fakty niezaprzeczalne i niewymagające dodatkowego udawadniania; dobrze że są fundacje i organizacje dające szanse stypendialne Polakom, ale ... No właśnie, czasem odnoszę wrażenie, że w Twoich postach można znaleźć drugie dno. Innymi słowy, być może, mimo wszystko, byłabyś bardziej szczęśliwa będąc wśród rówieśników w Polsce?
OdpowiedzUsuńTak, dobrze, że takie możliwości są, ale wszystko ma swoje plusy i minuty. Jest to ogólnie temat - rzeka. Ale życie jest jakie jest i ciężko zastanawiać się, co by było gdyby, bo tego nie wie się nigdy. ;)
UsuńWydaje mi się, że udzielasz niejasnej odpowiedzi, bo żałujesz
UsuńA mnie się wydaje, że ciężko wyciągnąć takie wnioski po jednym komentarzu.
UsuńMoje zdanie na ten temat jest złożone i trudno je wyrazić, zwłaszcza, że w różnych okresach życia miewałam i miewam bardzo zmiennie opinie na ten temat. Niemniej jednak, jakby nie było, uważam, że - tak, jak to mówiłam - ta sytuacja ma i plusy, i minusy, a przecież też nie wiem, jak wyglądałoby moje życie w Polsce. Jasne, miałam plany, można sobie gdybać, ale kto wie, co by tak naprawdę z nich wyszło? Jestem, gdzie jestem, widocznie po coś i na tym etapie życia nie zamierzam publicznie rozważać, czy żałuję, czy nie żałuję. Życie w Polsce miałam i mam super, ciężko mi je opuszczać, ale wyjazdy do Anglii dużo mnie nauczyły i zdaję sobie sprawę ze słuszności takiego układu. A więc, odpowiedź powyższa nie jest niejasna, tylko prawdziwa. To nadal temat - rzeka, tego nadal nie można uogólnić, to nadal ma wady i zalety i to nadal ciężko przewidzieć, czy, żyjąc jak planowałam, byłabym w 100% bardziej szczęśliwa. Nigdy nie wiadomo, co by się stało, bo nie wszystko da się przewidzieć. A nawet, jeśli dałoby się, to na pewno nie rozpisywałabym się na ten temat na blogu, którego główną funkcją jest informować innych nt. życia w Anglii i na stypendium, a nie nt. mojego prywatnego życia. Tak więc, o ile rozumiem, czemu pojawiają się takie pytania, to jednak pragnę wyrazić, iż bardziej konkretnej odpowiedzi niż taka, na nie tutaj nie otrzymacie.
Dzięki za odpowiedź. Widzę, że jest tak, jak myślałam, do jakiego wniosku doszłam czytając Twoje wypowiedzi. A pytanie zadałam bardziej w kontekście ogółu uczniów niż tylko Ciebie. Tzn. ,jak słusznie zauważyłaś, nie da się do końca przewidzieć, co by było gdyby ..., a więc Ci którzy nie dostali/nie dostaną stypendium nie powinni rwać włosów z głowy, bo wszędzie można się realizować na swój sposób, a marzenia nie zawsze są takie idealne w zderzeniu z codzienną rzeczywistością.
UsuńTak czy siak, przeżyć, doświadczenia, obycia, wiedzy, znajomości języka i realiów angielskich nikt Ci nie zabierze i w tym kontekście na pewno było warto:)
Interpretację zawsze pozostawiam czytelnikowi. ;)
UsuńKażdy stypendysta ma inne doświadczenia i inaczej ocenia swój wyjazd. To zależy od szkoły, do jakiej się trafi (mała/duża, międzynarodowa/angielska, wysoki poziom/przeciętna itd.), własnych oczekiwań, ale też od tego, co pozostawiło się w Polsce. O tym, że swojej opinii konkretyzować nie będę już wiemy, ale nawet pytając innych stypendystów warto mieć na uwadze, iż zdania są różne, bo i doświadczenia takie są.
Ja, osobiście, nie dostałam najpierw stypendium z UWC i przez miesiąc przed finałem BAS zdążyłam już sobie powymyślać to i owo, więc, choć ostatecznie życie potoczyło się inaczej, gwarantuję, że znam smak stypendialnej porażki i wiem, że można się z tym pogodzić, mieć wizje życia na miejscu i też dużo wyciągnąć z tego, co się ma. Patrząc na doświadczenia ludzi, których poznałam na finałach, a którzy zostali w Polsce, mogę też śmiało powiedzieć, że na dłuższą metę też można z życia w Polsce korzystać na całego, angażując się w wiele fajnych akcji, wydarzeń czy po prostu realizując się ogólnie. Mam też taki przykład w swoim otoczeniu - człowieka, którego nie wyjechał, a którego niesamowicie podziwiam i który robi tak fajne rzeczy, że nie wiem czy po wyjeździe niektórzy tak umieją się realizować, jak on bez tego.
A więc, choć stypendium jest wielką szansą i tego nie da się ukryć, bo daje wiele możliwości i szansę poznania samodzielności, innej kultury i zrozumienia Zachodu, to myślę, że czy z nim, czy bez niego można zrobić wiele, jeśli się tego chce. Jasne, doświadczenie stypendium jest unikalne, ale mówię, każda opcja jest na swój sposób fajna, a koniec końców wszystko i tak zależy od Ciebie. :)
Zgadzam się w całej rozciągłości. Co do jednego można być chyba zgodnym, że swobody językowej w porozumiewaniu się po angielsku nie osiągnęłoby się na takim poziomie w Polsce, co przez 2 lata pobytu w angielskim liceum.
UsuńPowodzenia w dalszych wyborach! Fajnie piszesz:)
P.S. Ten drugi "anonim", co oskarżał, że nie piszesz wprost to nie ja:)
No jasne, angielski, doświadczenie samodzielności czy odpowiedzialności zupełnie innego pokroju to te właśnie unikalne cechy życia na stypendium. ;) Tu można robić rzeczy trochę inne niż w Polsce i odwrotnie, ale dla każdego coś dobrego. :)
UsuńDziękuję za miłe słowa i również powodzenia. ;)
A co do innego Anonima - tak czułam. ;)