środa, 24 grudnia 2014

Informacje + życzenia

Miałam wielkie i ambitne plany, dotyczące jakiegoś posta, ale nie wyszło, ponieważ, jak niektóre osoby zdążyły się już zapewne zorientować, wróciłam do domu na święta dnia 12 grudnia, a nie, jak wmawiałam powszechnie: 18.12., 19.12. czy nawet później.
A więc:

JESTEM W DOMU I TYM  SIĘ OBECNIE ZAJMUJĘ, HA!

I nie pytajcie, czemu wstawiam post o piątej rano. Taka już domowa tradycja, że św. Mikołaj przychodzi w nocy, a ci, którzy chcą się dowiedzieć, co dostali, wymykają się po nocy. A potem piszą posty, bo to jednak trochę wcześnie jest.

Dobra, a tak serio:

Kilka ogłoszeń chwili:

1. SZUKAM LUDZI DO WYWIADÓW
Cel:
Aby poszerzyć perspektywę spojrzenia na życie emigranta (nieważne, czy okresowego, czy długoterminowego / żyjącego daleko czy blisko) poprzez uzyskanie informacji na temat ich własnej emigracji od różnych ludzi.

niedziela, 7 grudnia 2014

Słów kilka na temat... 13 wartych wspomnienia lubianych tu słodkości

Pisząc te słowa, jestem w pokoju zaledwie od kilku chwil - najpierw msza, potem brunch.
A  w kościele dziś msza dla dzieci. Wesoło. Miałam okazję śpiewać w chórze z pozostałymi, co w moim wykonaniu było raczej zgadywaniem melodii - nadal nie znam większości tych pieśni. :D
Był też chrzest i po raz kolejny rzuciły mi się w oczy różnice między Kościołem katolickim w Polsce a tym w Anglii.
Po pierwsze, chrzestni nie stali cały czas z rodzicami, a jedynie momentami. Dziwne. Z tego, co pamiętam z własnych doświadczeń, gdy był chrzest mojego chrześniaka, musiałam stać cały czas stać obok.
Po drugie, wszyscy byli ubrani tak, jakby właśnie szli do sklepu, a nie uczestniczyli  w chrzcie. Nieustannie mnie zdumiewa, że tutaj wierni zakładają do Kościoła ubrania przeciętne i codzienne aż do bólu. Ale na chrzest? To już w ogóle szok. Zwłaszcza, że u nas to raczej dzień eleganckich ubrań, garniturów i tego całego patosu.

Na brunchu utwierdziłam się w przekonaniu, że warto znowu napisać o jedzeniu. Choć tym razem inaczej. Uwaga, uwaga, czas na....

Subiektywna lista 13 wartych wspomnienia angielskich słodkości
(lub nie do końca angielskich, ale popularnych w tym kraju) -
w kolejności "od najmniej smacznych":


13. Żelki czarne/z czarnym paskiem  
Taaaak. O pysznym, lukrecjowo - anyżowym smaku, mniam!
Pierwszy raz miałam z tymi czarnymi żelkami styczność mniej więcej rok temu, kiedy kolega z klasy przyniósł je do szkoły i wszystkich częstował. Cóż. Ich smak jest dość... ciekawy. Niezapomniany.
Później przywiozłam całkiem sporo z Włoch. Tutaj natknęłam się na nie po raz kolejny. Spowodowało to wielki moralny problem, bo naprawdę się zastanawiałam, czy nie kupić ich i nie dać komuś w prezencie. Sumienie mnie powstrzymało, co jednak nie umniejsza faktu, iż naprawdę warto ich spróbować.

niedziela, 30 listopada 2014

Słów kilka na temat... Angielski to nie przeszkoda

Pomysł na post podrzucił mi anonimowy komentator, za co dziękuję bardzo! :) Jeśli ktoś jeszcze ma coś, o czym chciałby się dowiedzieć więcej, niech da znać, bo ja nie zawsze umiem rozpoznać, czy dany temat jest ciekawy czy nie. :D W każdym razie...

To był trudny tydzień. Pełen nauki, ćwiczeń z egzaminów z poprzednich lat i sytuacji, wynikających z prostego faktu: angielski nie był, nie jest i nie będzie moim pierwszym językiem. Amen.
Mimo wszystko, nie można powiedzieć, że stanowi on aż taki problem. Zależy. Ale co ja będę uogólniać, przejdźmy do rzeczy.


niedziela, 23 listopada 2014

Słów kilka na temat... Praca w restauracji, angielska wywiadówka i nowa podstrona.

Ogłaszam wszem i wobec bardzo poważny problem z inspiracją. Bardzo, bardzo poważny. Pomoc pilnie potrzebna.


To był dziwny tydzień.
Sporo muzyki, akademickich poszukiwań, "prób" pisania coursework z angielskiej literatury. Poza tym, co nieco sportu, kolejne godziny rozmów z polskim światem i sytuacje, będące potwierdzeniem, iż kreatywność niektórych znajomych i ich pomysłowość w zakresie sposobu na spędzanie popołudnia/wieczoru nie zna granic. Ach, tak. :D

Co do innych ciekawych kwestii:

Poniedziałek
W ramach projektu z business studies, popołudnie i wieczór spędziłam, pracując razem z resztą grupy w pobliskiej restauracji. Kilka godzin krojenia warzyw, przygotowywania przystawek i zmywanie, zmywanie, zmywanie.


Jeszcze o tym co nieco wspomnę, ale kilka luźnych, dosyć retorycznych pytań na dziś, to:

piątek, 14 listopada 2014

Słów kilka na temat... 10 rzeczy, bez których byłoby ciężko przetrwać.

Piszę ten post raptem kilka chwil po tym, jak mój dom (podobna definicja jak w Hogwarcie, tyle że osoby należące do jednego domu, nie mają własnego budynku, w którym mieszkają), Mancroft, zwyciężył w 2/4 kategoriach w House Music Competition.
Hura!
Wypadałoby powiedzieć więcej na ten temat, ale postanowiłam, że nadrobię to w przyszłości.
Dziś, ze względu na to, że przygotowuję listę rzeczy, które moi rodzice zaofiarowali się mi przysłać w paczce z Polski, skupię się na innej niezwykle istotnej sprawie.
Otóż, moi drodzy krewni, znajomi i nieznajomi, czas na...

Subiektywna lista rzeczy, bez których bym tu zapewne nie przetrwała.

TOP 10:



10. Dziurkacz, zakreślacze i mnóstwo papieru w linie. 
To podstawy na których opiera się cała nauka. Istotne, aczkolwiek zawsze można pożyczyć, czego nie można powiedzieć o pozostałej 9.

Papier w linie 
Używany nawet na matmie (!). Do notatek, pisania esejów, trzaskania zadanek. W razie potrzeby równie świetny do tworzenia papierowych łódek.


Dziurkacz
Zakładam, że w Polsce nie używałam go częściej, niż raz na rok.  Tutaj, biorąc  pod uwagę, że trzymam (jak i większość osób z tej szkoły) notatki w segregatorach, nie można się bez niego obejść.

Zakreślacze 
Kolejne przedmioty "bezużyteczne" przez ostatnie 11 lat mojej edukacji; teraz - chyba bym się bez nich pogubiła.
Na literaturze, gdzie wręcz trzeba kreślić po książkach, żeby później ogarnąć łatwo co jest co - niezastąpione. Przydatne też na historii czy biznesie.
I pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu, nie zdobyłabym się na to, żeby po książce pisać chociażby długopisem. O mazaniu już nie wspomnę.


sobota, 8 listopada 2014

Szkolne opowieści... O tym, jak w Anglii uczą muzyki.

Witam po halftermie!

Pierwszy tydzień nauki za nami. Jeszcze... KILKA (tym razem nie zdradzę, kiedy przyjeżdżam, o nie) i znowu Polska, i dom, i Święta. :D


Jak minęła podróż?
Spokojnie i bez problemów... A gdzie tam. Nie będę tutaj się rozpisywać, bo najlepiej opisuje to sytuacja z autobusem, którym miałam podróżować z lotniska do Norwich. Po godzinie czekania (nie było wcześniejszego), okazało się, że spóźni się 45 minut. A potem, że autobus do Ipswich przyjechał pierwszy, zajął stanowisko... I kolejne minuty poleciały. Ale co tam, ostatecznie do szkoły dotarłam. I to żywa, ze wszystkimi bagażami, a nawet z zakupami. :D


...A jak minął pierwszy tydzień?
Szybko. Nie było żadnego rozdrabniania się, jak we wrześniu.Od razu praca, praca, praca. I eseje. I japoński. I historia. I masę innych kwestii, o których już wspominałam albo dopiero to zrobię. O, właśnie: jak o obiecanej wcześniej edukacji muzycznej.


Edukacja muzyczna w Anglii 

Jak ona właściwie wygląda? 
Muzykę można realizować jako przedmiot np. na poziomie A-levels lub w podobnym stylu, jak w polskich szkołach muzycznych: przerabiając program tzw. grade'ów.

środa, 22 października 2014

Szkolne opowieści... Do domu wrócić.

Miałam do napisania wiele mądrości, ale zostawiam je sobie na później.
Co właściwie mam powiedzieć?

Jestem w Polsce. 
Jestem w domu. 
Fajnie jest. 

Ale najpierw trzeba było tu dotrzeć.

Jak mi się to udało? Jak zwykle, sprawnie i bezproblemowo. 

UWAGA: ...I tu zaczyna się mnóstwo sarkazmu, ironii i czego tam jeszcze. Przed czytaniem skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy post czytany z niewłaściwym podejściem zagraża dobru wszechświata i pokojowi na świecie.




Piątek, 17.10 

Teoria: 
Taxi do Norwich, a potem pociągiem z Norwich do Londynu, gdzie z przesiadką - do domu koleżanki. Łatwizna, zwłaszcza, gdy masz listę, co po kolei robić.

Praktyka: 
1. Taxi.
Czekasz pod szkołą. Mija minuta, druga, trzecia... I nagle, na opustoszałym parkingu pojawia się samochód. Taxi? Nie. Jakiś zupełnie nieoznakowany. Kierowca wysiada, pyta o Twoje imię i nagle okazuje się, że to on jest taksówkarzem. Jest? Nie jest? Nie wiesz tego, ale z braku laku wsiadasz. Może nie jest seryjnym mordercą z mini - siekierką w bagażniku.


niedziela, 12 października 2014

Życie w internacie... O wyprawach paru.

W ten weekend mam małe opóźnienie. A wszystko przez to, że zamiast siedzieć spokojnie w pokoju, wyruszyłam z DoE na mini - biwak pod szkołą.
Korzystając z tej okazji, postanawiam opisać kilka miejsc, w których miałam okazję ostatnio przebywać.

Biwak 

Aby móc zawalczyć o srebrną nagrodę DoE, muszę bowiem zrobić wszystko, co jest wymagane na brąz i jeszcze więcej. Tak więc, poza "moimi" wyprawami (w kwietniu i czerwcu), musiałam jeszcze wziąć udział w tej.

nasz namiot; "pole namiotowe" w oddali; nasz namiot w środku; widok z naszego namiotu koło 18 i koło 20;
moja kolacja; śpiwory w namiocie; moja kolacja po otwarciu opakowania. 

sobota, 4 października 2014

Szkolne opowieści... O zajęciach dodatkowych.

Ostatnio obiecałam, że opowiem o zajęciach dodatkowych i różnych formach aktywności, jakich można się podjąć w tej szkole.
I o to, przed Wami, kilka informacji na temat zajęć pozalekcyjnych!

Jak?

Na początku każdego semestru uczniowie logują się na stronę mychq, gdzie mogą wybrać zajęcia pozalekcyjne. Trochę jak z systemem wyboru szkoły średniej, na zasadzie preferencji. To, co danego dnia chciałoby się robić najbardziej, zaznacza się 1. Alternatywne zajęcia: 2, 3... i tak dalej.

Kiedy?

Zajęcia pozalekcyjne odbywają się od poniedziałku do czwartku, od 15:50 do 16:40.

sobota, 27 września 2014

Szkolne opowieści... O weekendowej rutynie.

A dziś o tym, jak wygląda typowy szkolny weekend.

Piątek 

Lekcje kończą się właściwie o 14:40.
Potem jest obowiązkowy apel, po którym nie odbywają się już żadne zajęcia dodatkowe (jest to jedyny taki dzień tygodnia), a wszyscy rozjeżdżają się do swoich domów.
Są też wyjątki - osoby, które zostają w internacie na każdy weekend. Są to tzw. full-boarders. I ja jestem właśnie jednym z nich.
Piątek jest leniwy. Mnie, wyznającej zasadę, że w piątkowy wieczór nie robi się nic związanego ze szkołą albo odrabia jedynie matmę, trudno jest zmienić przyzwyczajenia. Tak więc, póki co, moje trzy piątki polegały na względnym odpoczynku i rozmowach na Skype. A wszystko to przedzielone kolacją o 17:50 i z wymuszonym zakończeniem około 22:30 (gaszenie światła); ewentualnie: w porywach do 23:30 (wyłączanie Wi-Fi).


niedziela, 21 września 2014

Słów kilka na temat... Za czym się tęskni, czego brakuje?

Miał być post o zajęciach dodatkowych, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Dodam go następnym razem, bo dziś chcę Was uraczyć listą rzeczy, za którymi się tęskni na obczyźnie. Mówię ogólnie, bo wiem, że część z tego, o czym napiszę - jak nie większość - dotyczy nie tylko mnie.


Za czym się tęskni, przebywając na "emigracji"? 

Za ludźmi. 
To takie oczywiste - najbardziej oklepane, a zarazem najbardziej prawdziwe. Tęskni się za rodziną, przyjaciółmi, znajomymi. Za wszystkimi bliskimi ludźmi, po prostu.

Za domem. 
Brakuje mi mojego pokoju, domu; a idąc szerzej - szkoły, miasta, okolicy. Taka tęsknota za miejscami, które mija się codziennie, niekoniecznie przywiązując do nich aż taką uwagę.

Za językiem polskim. 
Kolejna rzecz, która wydaje się oczywista. Polski.
W Polsce, wiadomo, powszechny. Tu - usłyszeć polski - cóż, zdarza się, ale ja osobiście mam tylko jednego rozmówcę, z którym bezwarunkowo mogę się porozumieć w moim języku. I bardzo się z tego cieszę. Także dlatego, iż po tylu godzinach z angielskim po prostu człowiek chce się na chwilę oderwać.
Wiem, że to może brzmieć niemiło, ale miałam dotąd dwie sytuacje, w których byłam tak zmęczona angielskim, że po prostu marzyłam, żeby ci ludzie się uciszyli i zaczęli mówić w normalnym języku, jak już muszą. Wybaczcie, mówiłam, że to zabrzmi mało sympatycznie. :P

Za Polską. 
Nie będę się długo rozwlekać, ale z wielu powodów: im dłużej tu jestem, tym bardziej doceniam swój kraj. Ma wady, ma zalety, jest inny, ale to moja ojczyzna. Bez względu na wszystko.

niedziela, 14 września 2014

Szkolne opowieści... O rutynie dnia codziennego.


Pierwszy tydzień szkolny za mną!
Jest dziwnie, inaczej. Wciąż mnie coś zadziwia, ale na szczęście przestałam się gubić na terenie szkoły. Korzystając z okazji, postanawiam przybliżyć światu zaobserwowaną tu rutynę dnia i swoje przedmioty.
Nie, sama jeszcze nie wszystko ogarniam. I pewnie szybko się to nie zmieni. Ale co wiem, to przekażę. Niech wiedza "pójdzie" w świat! :D

Przykładowy dzień z tego tygodnia wyglądał następująco:

7.30 - pobudka
Taaaak. Nie jest to jakoś specjalnie wcześnie, ale na tyle późno, żeby w Polsce, leżącej (przypominam! :D) w innej strefie czasowej, mijało akurat 2/3 pierwszej lekcji. Ponieważ zawsze mnie wkurzało rozpoczynanie zajęć o bladym świcie, cieszę się na myśl, że moi znajomi już są w szkole, a ja jeszcze nie. Hehehe.

wtorek, 9 września 2014

Słów kilka na temat... Co w Anglii zdumiewa?


Pierwszy pełnoprawny post postanowiłam poświęcić temu, co zaskakujące i zdumiewające w tym kraju. Bo w sumie, co z tego, że odwiedzałam go już wcześniej? Inaczej jedzie się dokądś ze świadomością turysty, a inaczej, gdy się wie, że w tym miejscu spędzi się następne miesiące.
Wszystko, co zachwyca, przeraża i zaskakuje ma na człowieka dwukrotnie większy wpływ, bo bierze to do siebie. Bo przejmuje się tym o wiele bardziej, niż zazwyczaj. A więc, w skrócie:

Co mnie zdziwiło, gdy wylądowałam i pojawiłam się na terenie lotniska?

1. Angielski. Wszędzie.
Ok, to akurat najbardziej oczywiste na świecie - jest Wielka Brytania, Anglia = musi być angielski. Ale tak ze wszystkich stron, różne dialekty czy akcenty... To i tak szokuje.

2. Różnorodność ludzi.
Z miejsca, które jest od pewnego czasu jednolite kulturowo - do miejsca, słynącego z kulturalnego miszmaszu. Jest pełno ludzi, przekrzykujących się w rodzimych językach. Jest wiele odmiennych zachowań, sposobów mówienia, gestów... Coś niesamowitego, aż boli głowa.



niedziela, 7 września 2014

Ogółem

Witam na nowym blogu!

Niektórzy z Was być może kojarzą mojego poprzedniego bloga, na którym zawarłam historię swoich przygotowań do wyjazdu i listę 121 zadań, realizowanych w trakcie 121 dni, dzielących dzień rozpoczęcia roku szkolnego w angielskiej szkole od dnia założenia bloga.


Jak to się właściwie stało?

W skrócie: nazywam się Ada i wiodłam spokojne życie, do czasu, gdy nadszedł pewien niedzielny wieczór i otrzymałam telefon z informacją, że dostałam dwuletnie stypendium w szkole prywatnej w Wielkiej Brytanii.
O ile mogłam się tego spodziewać, biorąc udział w różnych kwalifikacjach i konkursach stypendialnych, wiadomość ta kompletnie zwaliła mnie z nóg. Paradoks: brać udział w konkursie i nie zdawać sobie sprawy, że można w nim coś naprawdę ugrać.
Taka szansa, tyle marzeń, tyle nadziei, tyle radości…!
Ale nie tylko. Są też ludzie, za którymi już strasznie tęsknię. Jest szkoła, którą wybrałam właśnie dlatego, że tego chciałam i którą bardzo kocham. Są inne plany. Inne obowiązki. Ogółem, całe dotychczasowe życie.