Pisząc te słowa, jestem w pokoju zaledwie od kilku chwil - najpierw msza, potem brunch.
A w kościele dziś msza dla dzieci. Wesoło. Miałam okazję śpiewać w chórze z pozostałymi, co w moim wykonaniu było raczej zgadywaniem melodii - nadal nie znam większości tych pieśni. :D
Był też chrzest i po raz kolejny rzuciły mi się w oczy różnice między Kościołem katolickim w Polsce a tym w Anglii.
Po pierwsze, chrzestni nie stali cały czas z rodzicami, a jedynie momentami. Dziwne. Z tego, co pamiętam z własnych doświadczeń, gdy był chrzest mojego chrześniaka, musiałam stać cały czas stać obok.
Po drugie, wszyscy byli ubrani tak, jakby właśnie szli do sklepu, a nie uczestniczyli w chrzcie. Nieustannie mnie zdumiewa, że tutaj wierni zakładają do Kościoła ubrania przeciętne i codzienne aż do bólu. Ale na chrzest? To już w ogóle szok. Zwłaszcza, że u nas to raczej dzień eleganckich ubrań, garniturów i tego całego patosu.
Na brunchu utwierdziłam się w przekonaniu, że warto znowu napisać o jedzeniu. Choć tym razem inaczej. Uwaga, uwaga, czas na....
Subiektywna lista 13 wartych wspomnienia angielskich słodkości
(lub nie do końca angielskich, ale popularnych w tym kraju) -
w kolejności "od najmniej smacznych":
13. Żelki czarne/z czarnym paskiem
Taaaak. O pysznym, lukrecjowo - anyżowym smaku, mniam!
Pierwszy raz miałam z tymi czarnymi żelkami styczność mniej więcej rok temu, kiedy kolega z klasy przyniósł je do szkoły i wszystkich częstował. Cóż. Ich smak jest dość... ciekawy. Niezapomniany.
Później przywiozłam całkiem sporo z Włoch. Tutaj natknęłam się na nie po raz kolejny. Spowodowało to wielki moralny problem, bo naprawdę się zastanawiałam, czy nie kupić ich i nie dać komuś w prezencie. Sumienie mnie powstrzymało, co jednak nie umniejsza faktu, iż naprawdę warto ich spróbować.