niedziela, 5 czerwca 2016

Pożegnalny cykl... Czego nauczyło mnie to stypendium w Anglii?

O tym, jak bardzo nie wierzę, że minęły już prawie dwa lata, mówiłam wielokrotnie. Nadal nic się w tej kwestii nie zmieniło: trudno uwierzyć, że dzisiejszy post rozpoczyna Pożegnalny Cykl Postów. Ale tak jest.
I, do tego jeszcze, w drodze wyjątku, post ten dodaję jeszcze z Polski. Po prostu chcę się wyrobić ze wszystkimi postami, jakie zaplanowałam, a że jest ich dokładnie 4... Cóż, nie mam innego wyboru. ;)
Tak więc, oto przed Państwem pierwszy wpis z tego cyklu, czyli odpowiedź na padające często pytanie:

Czego nauczyło mnie to stypendium w Anglii? 


I tutaj uwaga: nie będzie nic a nic o sprawach akademickich. O tym, jak wygląda mój program nauczania w tym roku i jak wyglądał w zeszłym, możecie sobie poczytać w innych postach. Zresztą, uważam, że kwestia edukacyjna nie wyróżnia tego wyjazdu aż tak, bo to w polskim liceum jest szerszy program, dający większe rozeznanie w świecie. Jasne, fajnie jest sobie pokroić mysz na biologii czy przez 5 godzin wyliczać populację Żydów i imigrantów z Europy Zachodniej w Stanach Zjednoczonych w XX wieku, ale uważam, że prawdziwa wartość tego wyjazdu kryje się w czym innym. A w czym?

 Stypendium nauczyło mnie...: 

Pokory 
Gdy wyjechałam do Anglii, czułam się zwycięzcą. Ba, przez moment wydawało mi się, że nic już nie muszę robić, bo wystarczy, że się pojawię w nowej szkole i wszyscy już będą padać z zachwytu, bo "stypendystka", "pokonała wielu kontrkandydatów, żeby dostać to stypendium", no i w ogóle "musi być niesamowita, bo spełniła wstępne wymogi konkursu stypendialnego". Wiecie, odpowiednia średnia, wyniki z gimnazjalnego, osiągnięcia w różnych dziedzinach i takie tam. Spoko, jasne, w jakiś sposób zapracowałam. 


Ale szybko okazało się, że stypendium nie jest nagrodą, a po prostu nowym wyzwaniem. I nikt nie wie, kim jesteś, po co tu jesteś i skąd się tu człowieku wziąłeś. Nikogo zbytnio nie interesują konkursy kuratoryjne, czerwone paski czy inne egzaminy gimnazjalne, bo to kwestie typowe dla polskiego systemu szkolnictwa. Czyli systemu nieznanego dla większości Anglików. 
Nie oznacza, że te sprawy nie są w jakiś sposób ważne czy fajne. Wiadomo, w jakiś tam sposób są na pewno. 

Stypendium nauczyło mnie, że okej, zawsze masz coś tam na koncie, ale w nowym miejscu zaczynasz od zera. Nie byłam Adą z mat-fizu, Adą - gospodarzem klasy czy Adą, co to miała tyle i tyle punktów do rekrutacji, lecz anonimową, szarą uczennicą, która mogła dostawać zarówno A, jak i U, i nikt by się nie zdziwił, bo to przecież ktoś z bliżej nieokreślonymi poprzednimi doświadczeniami. Nie pojawiasz się więc w nowym miejscu jako zwycięzca, lecz jako gracz. Ktoś, kto szacunku nie dostaje za nic, tylko musi na niego zapracować. Ciężką pracą, wyrzeczeniami czy, czasem, robieniem dobrej miny do złej gry. Bo nic w życiu nie ma za darmo. 




Miłości do dziwnych połączeń spożywczych 
Wrap z serem brie i z żurawiną? 
Tosty z nutellą, masłem orzechowym i dżemem? 
Chleb z owocami?
Jogurt z musli i sałatą z pomidorami?
Szkolna stołówka często pomagała odkrywać nowe, nieznane wcześniej połączenia.
I, co dziwniejsze, część z nich naprawdę udało mi się polubić. A smarowidła czekoladowe pasują chyba do wszystkiego.




Radości z własnego towarzystwa 
Tak, tak, to brzmi trochę smutno i samotnie, ale wcale takie nie jest.
Bo wiecie, w życiu bywa różnie. Czasem otaczają nas ludzie, i to wielu, a czasem nie. Jest natomiast jedna osoba, z którą przyjdzie każdemu spędzić życie bez względu na wszystko: Ty sam.
Na stypendium bywało różnie. Jasne, kontakty w Polsce zawsze były; angielskie też dawały radę, ale w internacie, w pojedynczym pokoju czy też w weekendy często bywało się samemu. Tak fizycznie, bo - wiadomo - co innego do kogoś napisać, a co innego porozmawiać na żywo. No i szwankujący internet, to już w ogóle uczył wiele. Bywały całe dni, tygodnie, bez opcji porozmawiania po polsku. Pisania tak, ale nie mówienia.
I co tu zrobić?


Ano, gadasz ze sobą. Sam chodzisz do sklepu. Albo kina. I okazuje się, że to jest całkiem w porządku. I ma swoje zalety. I. że Ty sam też masz sobie wiele do powiedzenia czy możesz sam siebie zaskoczyć.
Nadal brzmi to smutno i samotnie, ale prawda jest taka, że radość z towarzystwa swojej własnej osoby naprawdę jest cenną lekcją. Bo nigdy nie wiesz, jak będzie, a Ty  jesteś z sobą na zawsze. No, sami zresztą wiecie.


Samodzielnego podróżowania
Tak jak powyżej, w życiu bywa różnie. Jasne, fajnie jest podróżować z rodziną czy znajomymi, ale nie można wymagać od życia, że tak będzie zawsze. I dlatego, umiejętność odnalezienia się w obcym kraju, ogarnięcia biletu na pociąg czy zaplanowania trasy podróży jest istotna. A jeszcze ważniejsze jest to, żeby w kryzysowej sytuacji się nie załamywać. Umiera plan A, B, C...? Nadal można stworzyć kolejny, lepszy. I walczyć, robić swoje, bo przecież trzeba dotrzeć z miejsca na miejsce.


Wielokrotnie przywoływałam Wam swoją pierwszą podróż przez dworzec London Liverpool Street, jeden z największych w tym mieście. Nie była ona łatwa. Tłum ludzi mnie przeraził, nie miałam pojęcia, skąd odjeżdża mój pociąg, liczne nazwy migały mi przed oczami i ogólnie to chciałam tylko usiąść i płakać. I chyba nawet tak zrobiłam. Przysiadłam, ponarzekałam na ból życia, a potem wstałam i zaczęłam kombinować, przepychać się i przeglądać wszystko, co tylko widniało na przeogromnej tablicy odjazdów i przyjazdów, żeby tylko złapać pierwszy lepszy transport do mojego ówczesnego celu.
Jasne, płakanie było łatwiejszą opcją, ale nie dawało nic. Mogłabym sobie tak siedzieć, narzekać i płakać do końca swoich dni i nikt by palcem nie kiwnął, bo tłum bezosobowych ludzi rozpychał się na wszystkie strony, nie bacząc na nic. W tamtym momencie mogłam się nad sobą użalać - co nie dawało mi nic - albo ruszyć dalej - co na dłuższą metę mogło dać mi wszystko. I tak też się stało. I to nie raz, a parę razy, gdyż to nie była jedyna taka sytuacja, kiedy coś szło nie tak, a ja akurat szusowałam sobie po obcym kraju.
Stresujące? Jasne, szczególnie dla siedemnastolatki z wypchaną walizką na zacinających się kółkach w  innym kraju. Ale prędzej czy później i tak trzeba się tego nauczyć.


Pakowania 
Powiązane z wcześniejszym punktem. Podróżujesz sam, sam się też pakujesz. I od razu uważasz na limity bagażowe, rozmieszczenie niektórych produktów czy kosmetyki o pojemności powyżej 100ml. Wiadomo, nikt za Ciebie tego nie zrobi. 


...Aż nagle, pewnego dnia wpychasz losowo rzeczy do walizki i okazuje się, że jest idealnie. Jakimś cudem bagaż waży dokładnie pół kilogram mniej niż wynosi Twój limit, wszystkie potrzebne kosmetyki mają mniej niż 100 ml, woreczek na nie jest idealnie przezroczysty, a wszelkie inne prostownice, kable czy kalkulatory, które ze sobą chcesz zabrać, to towar dozwolony. I już wiesz, że dwuletnie życie na walizkach, przepakowywanie się i pakowanie co kilka tygodni i ciąganie ze sobą ograniczonej ilości rzeczy pomiędzy dwoma krajami wiele Cię nauczyło. Więcej niż jakieś rodzinne wakacje z dawnych lat, bo tym razem wszystko spoczywało wyłącznie na Twoich barkach. I choć na początku to mogło przerażać, to na swój sposób jest jednak naprawdę fajne. 


Odpowiedzialności za samą siebie
...I to pięknie wyraża się w poprzednich punktach.
Tak jak mówiłam, życie w obcym kraju = nikt za Ciebie nic nie załatwi. Trzeba samemu pytać, interweniować, ogarniać się i pakować. Biegać po lotnisku, załatwiać własne sprawy czy domagać się pomocy, gdy jest potrzebna.
Jedna z pierwszych rzeczy, których nauczyłam się na stypendium, to fakt, iż odpowiedzialność za siebie samego jest nieodłącznym elementem dorosłości. I strasznie przypomina bycie gospodarzem klasy, który reprezentuje kilkadziesiąt osób, pomaga im, organizuje i stara się wszystkich ogarnąć.
Tyle że, no właśnie, nie jesteś już gospodarzem i reprezentantem klasy, a siebie samego.


Patriotyzmu i dumy narodowej 
Jasne, żyjąc w Polsce też uważałam się za związaną z Ojczyzną osobę, której nieobojętne są jej losy i która chciałaby jak najlepiej ją reprezentować. Jednak, osobiście, nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo może to być dla mnie ważne, dopóki nie wyjechałam za granicę.

Opowiadanie Anglikom o kraju, jego historii, geografii i kulturze; próby uczenia ich polskiego; noszenie przypinki - flagi w dni świąt państwowych. Flaga w pokoju; puszczanie muzyki patriotycznej, uczynienie "Roty" częścią egzaminów na grade wokalne. Noszenie koszulki polskiej; rozmowy w ojczystym języku, gdy tylko była ta możliwość.  Patriotyczne tapety w telefonie czy na komputerze także dlatego, że nauczyciele, w sytuacjach, kiedy trzeba było im coś na tych urządzeniach pokazać, zawsze o te tapety pytali i zadawali liczne dodatkowe pytania na temat kraju. Czytanie wiadomości z kraju z czystej ciekawości i żądzy wiedzy. Tęsknota za Polską i większe jej docenienie.
Można tak wymieniać i wymieniać, ale ogólnie to, choć zawsze czułam się dumna z bycia Polką, przyznaję szczerze, że stypendium nauczyło mnie to cenić jeszcze bardziej.


Nierobienia problemów 
Stypendium nauczyło mnie cenić spokój, który można streścić w dwóch zasadach: "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal" oraz "rób swoje i nie patrz na innych". Przydatne zwłaszcza w internacie. Czasem coś zirytuje, coś wkurzy. Ale po co się kłócić, skoro nic to nie wniesie, a złość takiej opiekunki może popsuć następne miesiące życia? Ugryźć się w język, przytaknąć, a potem i tak robić swoje, o czym wspominałam wcześniej. Spokój jest bezcenny.


Nie wolno odliczać, trzeba skupić się na zadaniu
O tym napiszę więcej innym razem, ale ogólnie to, jak można się domyślić, każdy stypendysta ma trochę inne podejście. Ja, ogólnie, doceniam ten wyjazd, staram się z niego czerpać, jak najwięcej i tak dalej, ale nie zmienia to faktu, że bardzo cenię sobie powroty do domu i miło mi się do Polski wraca. Z tego powodu, szczególnie na początku stypendium, cierpiałam na wielki problem zwany: "odliczaniem do powrotu do Polski".

Czemu to problem?
Otóż, gdy się tęskni za domem i chce się tam być jak najszybciej, nie pomaga w tym raczej perspektywa "40 dni do Polski". Ani "39 dni i 12 godzin". Odliczając do czegoś, co wydarzy się w przyszłości, zamiast skupić się na teraźniejszości i jak najlepszym przeżyciu tego, co ma się tu i teraz, nie dość, że traci się czas, to jeszcze chodzi się ciągle przygnębionym, że jeszcze tyyyle dzieli od tego, co wyczekiwane.
A więc, nauczona doświadczeniem bardzo ciężkich pierwszych dni w szkole, które upłynęły mi na bezsensownym odliczaniu do pierwszego, październikowego powrotu do domu, od tamtej pory już nie wyliczam za ile wracam do Polski. I choć zawsze, gdy zaczynał się ten miesiąc - miesiąc powrotu do domu - czy było już mniej niż 2 tygodnie, fajnie było powiedzieć: "o, za 10 dni będę w domu", to jednak nie jest to samo, co nadgorliwe analizowanie tego co pięć minut.
Tak więc, więcej myślenia nad tym, co tu i teraz, niż nad przyszłością sprawdza się i w kwestii stypendium.


Język
...Wiadomo; o tym też mówiłam. Zupełnie inne osłuchanie i sposób mówienia niż choćby w najlepszej szkole językowej czy dwujęzycznej. Mieszkać, poruszać się wśród osób mówiących danym językiem to nie to samo, co uczyć się go na odległość.
I choć np. w kwestii gramatycznej moje umiejętności nie wzrosły nie wiadomo jak od poziomu CAE (C1), który miałam, wyjeżdżając przed dwoma laty do Anglii, to jednak myślę, że dzięki wyjazdowi znacznie pewniej czuję się w języku angielskim i mogłam poznać go od zupełnie innej strony, co bardzo, bardzo cenię.


I tak, jak widzicie, stypendium uczy wielu rzeczy, których nie do końca się od niego oczekuje, decydując się na ten wyjazd. Niemniej jednak, sądzę, że warto czegoś takiego doświadczyć, a życiowe mądrości płynące z takiego wyjazdu są bezcenne.

Następny post z pożegnalnego cyklu, za tydzień, oczywiście, już z Anglii. W następną sobotę będę mieć przed sobą tylko 5 egzaminów, a nie 7, jak teraz, więc możecie oficjalnie trzymać kciuki. :) Do wkrótce! 

4 komentarze:

  1. Czy wszystko, bez problemu, rozumiesz z angielskich mediów? (prasa, TV, itp)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako że jestem wzrokowcem, z tekstem pisanym problemów większych nie mam. Wiadomo, bywają czasem pojedyncze słówka, ale ogólnie jest okej. Osłuchanie też jest lepsze niż było lata temu, ale jednak w TV trudniej czasem czegoś nie wyłapać. Choć ogólny sens z mniejszymi lub większymi szczegółami, w zależności od skupienia itd. zawsze się wyłapie. Np. seriale oglądam najczęściej po angielsku, bo w przypadku takiej "Gry o Tron" nie chce mi się czekać parę godzin na tłumaczenie. I rozumiem treść.

      Usuń
  2. Ok, dzięki za odp. Pytam, m.in dlatego, bo mam wrażenie, że tego angielskiego bełkotu można się uczyć w nieskończoność i nigdy nie być pewnym, że się wszystko rozumie;) Pomijam wzorcowe, wolne przemówienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to nawet w języku polskim można czasem nie znać znaczenia danego słowa i trzeba wnioskować z kontekstu. Grunt to się starać zrozumieć jak najwięcej i dbać o kontakt z żywym językiem poprzez, chociażby, gry komputerowe, seriale, filmy, piosenki. Wówczas prawdopodobieństwo niezrozumienia czegoś znacznie maleje.

      Usuń