sobota, 18 czerwca 2016

Pożegnalny cykl... Historia Prawdziwa

Pomysł na dzisiejszy post pojawił się w mojej głowie chyba na samym początku tego wyjazdu. Pisać zaczęłam go jednak chyba dopiero po Studniówce, w styczniu. I tak, co nieco ucinając, co nieco dopisując, tworzyłam go przez dosłownie pięć miesięcy.
Nie, spokojnie, nie oznacza to, że będzie taki długi i drugie tyle zajmie Wam jego przeczytanie.
Nie, nie.
Po prostu chciałam tu wyrazić coś dla mnie bardzo ważnego i dlatego włożyłam w to tyle pracy. Czuję, że jestem Wam to winna, zwłaszcza, że w wielu e-mailach czy komentarzach, które od Was dostawałam, przewijało się stwierdzenie: "mam wrażenie, że w Twoich postach kryje się jakiś smutek". Co gorsza, przewijało się też się pytanie: "czy żałujesz, że wyjechałaś?", "czy nie byłabyś szczęśliwsza w swoim polskim liceum?". Jako, że nie wiedziałam zupełnie co powiedzieć, najczęściej unikałam odpowiedzi. Ale ostatnio to najtrudniejsze pytanie zadała pewna dobrze znana mi osoba, co pozwoliło mi się jeszcze raz nad nim zastanowić. I wreszcie określić swoją opinię, którą zresztą przekażę Wam na samym końcu tego postu.
Póki co chciałam Wam bowiem przekazać pewną złotą myśl, za którą, mam nadzieję, mnie nie potępicie. Gdyż brzmi ona:

Stypendium nie jest dla każdego


I nie, nie mówię tak, bo stypendyści to jacyś nadludzie czy coś takiego.
Co Wy.
Jeśli spełniacie wymagania konkursu stypendialnego, to macie szansę zostać jego laureatem, bez względu na to, czy jesteście laureatami czterech konkursów kuratoryjnych, uczęszczającymi do najlepszego liceum w Polsce, czy po prostu w miarę dobrze się uczącymi działaczami z małego miasteczka. To jest w tym super; jesteście, kim chcecie - możecie być kim chcecie.
Jeśli się nie udało, trudno, widocznie nie taka Wasza droga. Realizujcie się inaczej, bo jest i tak jeszcze wiele świetnych rzeczy dla Was do zrobienia czy odkrycia - nieważne, czy to w Polsce, czy w Anglii, czy w innym kraju. Ale jeśli się uda... Cóż, macie szansę doświadczyć czegoś naprawdę fajnego.






A więc, czemu stypendium nie jest dla każdego?


Bo dużo zależy od danej osoby, jej charakteru. Są tacy stypendyści, którzy od początku wyjazdu czują się jak ryba w wodzie i naprawdę w 100% się tu odnajdują. Wiadomo, na pewno za czymś tęsknią, ale udaje im się ułożyć równie satysfakcjonujące życie na obczyźnie. Są jednak i tacy stypendyści, którzy wprawdzie starają się korzystać ze wszystkich opcji, ale nigdy nie czują się za granicą jak u siebie. 

Z czego to wynika? 


Wydaje mi się, że przede wszystkim z oczekiwań, jakie mają wobec wyjazdu, no i tego, co zostawili w Polsce. A że to kwestia indywidualna, niezależna od czynników zewnętrznych, bez względu na to, jak świetną szansą jest stypendium, nikt nie ma wpływu na to, jakie ktoś będzie miał do niego podejście i co z niego wyniesie.

I to jest ten moment, w którym pojawia się pytanie: "no okej, to jakie w takim razie Ty miałaś podejście, mądralo?".
Tak więc, czas na historię prawdziwą...


KONKURS STYPENDIALNY I PRZYGOTOWANIA DO WYJAZDU


Gdy podjęłam decyzję o wzięciu udziału w konkursie stypendialnym, był grudzień 2013 roku. Od trzech miesięcy chodziłam do swojego ukochanego liceum, do którego w sumie zawsze chciałam chodzić, ale pojawił się kryzys. Chciałam czegoś innego. Chciałam więcej. 
Nie bez znaczenia był też fakt, że akurat nałożyło się parę problemów. I choć już z tydzień później one nimi nie były, a wszystko wróciło do normy tj. spokojnego i dość szczęśliwego życia, kości zostały rzucone. 
Jak opowiadałam na dawnym blogu, startowałam w dwóch konkursach stypendialnych. Po finale jednego telefon się nie odezwał; po finale drugiego już tak. 
Bardzo mnie to zaskoczyło, bo, o ile w trakcie problematycznego grudniowego czasu łączyłam z tym całą swoją przyszłość, to w kwietniu w sumie niczego takiego się nie spodziewałam. Na tym etapie życia traktowałam to raczej jako ciekawą przygodę, nie jako wielki cel, a plany były zupełnie inne. Miał być Samorząd Uczniowski, gospodarzowanie klasą jak liceum długie i mnóstwo innych fajnych akcji i aktywności. A mniej więcej pół roku później swojej klasie mogłam już co najwyżej słać pocztówki z miejsca oddalonego od nich o 1700 km . 
Informowanie ludzi było sprawą ciężką, bo o tym, że w czymkolwiek startuję, wiedziały zaledwie jednostki, i to z mojej rodziny. A tu o. Zszokowałam wszystkich, a najbardziej samą siebie. Starałam się jednak zrobić jak najlepszy użytek z czasu, który mi pozostał w Polsce i stworzyłam bloga "121 dni - 121 zadań". 


A potem przyszedł wrzesień i trzeba było jechać. W jeszcze innej sytuacji życiowej, w jeszcze trudniejszej. 
Z jednej strony, uważałam stypendium za bardzo interesujące doświadczenie, wyzwanie, o jakie chodziło mi zaledwie rok wcześniej i byłam ciekawa, jak będzie ono wyglądało. 
Z drugiej - tak strasznie nie chciałam opuszczać swojej klasy i szkoły, że głowa mała. Zwłaszcza, że rozpoczęcie w Anglii miałam dopiero 8 września i przez ten tydzień polskiego roku szkolnego zdążyłam nie tylko normalnie uczęszczać na stołówkę czy lekcje z moją klasą, ale też zapoznać się z nowym rocznikiem, który właśnie przybył do szkoły (jeśli macie kiedyś okazje udawać, że nie zdaliście i uczęszczać do klas pierwszych na lekcje, bo niby macie sobie wybrać nową lokalizację, to polecam; świetny sposób, żeby poznać nowych znajomych - jakkolwiek zażenowanych, jeżeli serio uwierzą, że mieliście rekordową średnią 1.0 :D). Ogólnie, było fajnie i zabawnie. Ale, właśnie, trzeba było ruszać w drogę.





OGÓLNE POCZĄTKI W ANGLII


Dnia 7-go września pojawiłam się w szkole. A właściwie, pod internatem. 
I prawie padłam z przerażenia, bo budynek - jak to już w Anglii bywa - wyglądał na swój wiek, czyli przeszło 100 lat. Ale spokojnie, tylko na zewnątrz - w środku wszystko wyglądało fajnie; dostałam na własność dwuosobowy pokój i było całkiem przyjemnie. Zarówno wtedy, jak i później. A zewnętrzny wygląd budynków też szybko zaczął mieć swój urok. 
Początkowo próbowałam żyć według szkolnego planu, ale przewidywał tylko 2 godziny na naukę, a w tyle to ja nawet matmy nie byłam w stanie całej zrobić, więc szybko zaczęłam żyć po swojemu. Nikomu to na szczęście nie przeszkadzało; w sumie życie upływało całkiem spokojnie. 
Niestety, wbrew temu, czego oczekiwałam, internat nie był zapełniony moimi rówieśniczkami, a małymi dziewczynkami. Sympatycznymi, ale do pogadania 5 minut w kolejce na stołówkę, a nie do bycia kandydatkami na nowe przyjaciółki. Tak więc, chwile w internacie upływały mi raczej na pogawędką z Polską i Polakami niż na integrowaniu się z angielską kulturą. 

Ogólnie, kwestii, które mi się podobały, mimo że tęskniłam za domem, było sporo. Jak wspominałam, do gustu przypadł mi styl szkoły. Lubiłam swoją codzienność, mundurek i to, że znajomi z Polski wciąż byli obecni w moim życiu, wbrew początkowym obawom. Uwielbiałam obcowanie z czymś tak totalnie nowym, że głowa mała. Odkrywałam coś, czego nie znał nikt z moich znajomych, miałam im naprawdę ciekawe rzeczy do opowiadania i mam wrażenie, że bardzo poszerzyłam swoje horyzonty. Zajęcia dodatkowe pozwoliły mi próbować różnych nowych rzeczy; mogłam się realizować. Język nie sprawiał aż takich problemów; to znaczy, rozumiałam, co się dzieje na lekcji, mogłam się dogadać i w ogóle wszystko pięknie. To, że ludzie w szkole od razu krzywo się patrzyli, jak usłyszeli obcy akcent i strasznie mnie stresowali, to już inna sprawa, do opisania poniżej. Choć stanowiąca istotną część koszmaru, jakim było pierwsze pół roku stypendium. 
Bo, choć pewne kwestie mnie cieszyły, to jednak prawdziwą z nich radość zaczęłam odczuwać dopiero po tym czasie. 
Pół roku.
Jeśli widziałam jakieś dobre strony, to tylko z powodu wrodzonego optymizmu i chęci poznania tego świata. Wcale nie było mi tak superowo. Gdyby było, pewnie w drugim czy trzecim tygodniu szkoły, nie planowałabym cichaczem ucieczki do Polski. Był to więc czas, gdy kierowała mną ciekawość, ale ogólnie miałam bardzo, bardzo złe podejście do stypendium. Dlaczego? 


EDUKACJA


Tak. Najmniej spodziewany problem. Ale wspominałam już o nim, mówiąc o tym, czego mnie nauczył wyjazd. I zacytuję: 

[...]  szybko okazało się, że stypendium nie jest nagrodą, a po prostu nowym wyzwaniem. I nikt nie wie, kim jesteś, po co tu jesteś i skąd się tu człowieku wziąłeś. Nikogo zbytnio nie interesują konkursy kuratoryjne, czerwone paski czy inne egzaminy gimnazjalne, bo to kwestie typowe dla polskiego systemu szkolnictwa. Czyli systemu nieznanego dla większości Anglików. [...] okej, zawsze masz coś tam na koncie, ale w nowym miejscu zaczynasz od zera. Nie byłam Adą z mat-fizu, Adą - gospodarzem klasy czy Adą, co to miała tyle i tyle punktów do rekrutacji, lecz anonimową, szarą uczennicą, która mogła dostawać zarówno A, jak i U, i nikt by się nie zdziwił, bo to przecież ktoś z bliżej nieokreślonymi poprzednimi doświadczeniami. 

Tak więc, oczekiwałam czegoś, co nigdy nie miało miejsca. 
Nie było fanfar. Nie nosili mnie na rękach. Nie uważali za geniusza. Ba, nikt nie wiedział, kim jestem i po co się tu znalazłam. Nie byłam stypendystką z misją, o której poprzednich dokonaniach układano już pieśni, tylko zwykłym szarakiem, którego teczka z dokumentami leżała pewnie pod stosem innych w gabinecie dyrektora. Jeśli chciałam być szanowana, musiałam się spiąć i sobie na to zapracować. A to nie było takie łatwe. 




Największą nauczycielką życia była, jak zwykle, historia.
Całe życie mnie z niej doceniano. Nawet, gdybym chciała powiedzieć, że nic z niczego nie umiem, to nie mogłam, bo historia. Historia, historia, historia.
A tu? Historia. Lekcja? Umiem, ogarniam. Esej? C.
Zaraz, zaraz. C?!
Tak, bo nie wiedziałam, jak napisać esej. Umiałam to, co w podręczniku. Rozumiałam to. Ale oni nie rozumieli, że dla mnie nie było oczywiste to, jak stworzyć poprawny esej. Nie wiedziałam, że musi być wstęp ogólny. Że trzeba używać co chwilę słów z pytania. Że każdy paragraf ma zawierać myśl przewodnią, przykład, wyjaśnienie i...jeszcze więcej przykładów z objaśnieniami. A po takich 3-4 paragrafach, że musi być podsumowanie. Wybór najlepszego argumentu. Rozważenie, co w prawie, a co w rzeczywistości czy co na długo, a co na chwilę.
Wtedy tego nie wiedziałam. I nikt nie potrafił mi wytłumaczyć.
Dostałam C. Potem następne C. I znowu C. Nie wiedziałam, co robić. C?! Z historii?! JA?!
Zaczęłam nawet szukać uczelni, na którą mogłabym się dostać z takimi ocenami. Już nawet nie pamiętam, czy znalazłam.
W grudniu, po trzech miesiącach, nauczyciel historii powiedział nam, że mamy sobie określić tzw. "target grade", czyli ocenę końcową, do której będziemy dążyć i o którą chcemy walczyć na egzaminie, biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe wyniki. Gdy zapytał mnie, co chcę mieć w czerwcu z historii, odpowiedziałam, że A. Spojrzał się na mnie z kpiną, jakby chciał powiedzieć: "A?! Z historii?! TY?!". Ale te słowa nigdy nie padły.
Padły za to inne. Gdy niecały rok później gratulował mi, że jako pierwsza w 100-letniej historii szkoły napisałam oba egzaminy z historii na 100%.
Jak? Nie poddałam się. Pracowałam. Poprosiłam o pomoc rok starszą koleżankę, która wyjaśniła mi swoją metodę pisania esejów, która obecnie stanowi podstawę mojej. Siedziałam z esejami. Analizowałam jeden po drugim. Zastanawiałam się nad błędami. Starałam się ich ponownie nie popełnić. Uznałam liczby za receptę na szczęście - ja łatwo zapamiętuję dane statystyczne, ale nie wszyscy tak mają, więc tu widziałam swoją przewagę. Dużo danych statystycznych; stawki podatków w XIX-wiecznych Włoszech. No i się udało.
Ale nie za darmo. Kosztowało mnie to masę czasu, pracy i nerwów.
I tak było ze wszystkim.

Z matmy przyszło łatwiej, bo tylko sposób zapisu był inny. 
Ale, znowu, biznes to przedmiot, którego w Polsce nie robiłam; oni na GCSE - tak. Ja nie zaliczyłam wstępnego testu, mając E, im poszło świetnie. Koniec końców, ja napisałam egzaminy dobrze, oni - różnie.

Wszystko musiałam sobie wypracować.
Stypendium nie było miejscem, gdzie nosili mnie na rękach, tylko dali możliwości do bardziej wytężonej pracy i rzucili wyzwanie, umieszczając mnie na wejściu w takim miejscu akademickiej drabiny, w którym nigdy nie chciałam się znaleźć. Nie chciałam tam zostać, więc robiłam swoje.



Choć i tak było inaczej, niż myślałam.
Chodząc do szkoły w Polsce, sądziłam, że każdy mądry Anglik idzie na Oxbridge (tj. Oksford + Cambridge). Nie miałam pojęcia o innych dobrych uczelniach, tylko Oxbridge i Oxbridge. Ba, jadąc do Anglii, sama miałam aspirację tam studiować. Wydawało mi się to wręcz oczywiste. Przecież każdy idzie na Oxbridge, nie?
No właśnie, nie. Niewielu. W stuletniej historii mojej szkoły nie dostał się nikt.
I to też nie dlatego, że aż taka tragiczna szkoła, tylko po prostu trochę pechowa. Oxbridge to nie tylko wyniki z egzaminów podstawowych, ale też testy, rozmowa kwalifikacyjna. Podobnie bywa też z innymi kierunkami na niektórych z lepszych uczelni. Trzeba wpasować, trzeba się spodobać. I mieć szczęście, bo na taką Ekonomię na Oksfordzie dostaje się jakieś 7% kandydatów.
A więc nie, nie każdy idzie na Oxbridge.

A teraz wyobraźcie sobie jak na początku szkoły, za czasów słabszych wyników, powiedziałam, że myślę o aplikowaniu tam. Wprawdzie tylko jednej nauczycielce, ale jej poziom rozbawienia wystarczył, aby robić za całą klasę słuchaczy takiej rewelacji. Jakiś czas później mina jej zrzedła, gdy faktycznie miałam odpowiednie oceny i w ogóle wszystko inne, by ewentualnie tam kandydować. Ale to już inna historia.




W każdym razie, pierwsze pół roku pełne było niedoceniania. Nikt nie wierzył, że mogę mieć dobre oceny z czegokolwiek innego niż matematyka, a ja żyłam nad książkami. Potem, koło grudnia sytuacja była lepsza, a koło marca już w ogóle czułam się zadowolona ze swoich ocen. Do tego, zostałam Kapitanem Domu, więc można powiedzieć, że w jakimś stopniu mi zaufali. 
Później było już tylko fajniej. A gdy we wrześniu, już po sierpniowych egzaminach, przyjechałam do szkoły rozpocząć nowy rok szkolny, miałam upragniony spokój. Nikt nie powiedział mi złego słowa. Mogłam oddawać eseje w dowolnych terminach, więcej podróżować po Anglii i nikomu jeszcze bardziej nie przeszkadzało, jeśli jechałam do domu wcześniej. Poza tym, mój Dom wygrał Dzień Muzyki, a ja miałam w tym swój udział, więc także na tym polu mogłam czuć się doceniona.
Nie mówię, że kompletnie nie stawiano mi wymagań, bo bez przesady; po prostu raz na jakiś czas mogłam sobie pozwolić na więcej swobody, a na co dzień, po roku pracy nad reputacją, można powiedzieć, że zyskałam uznanie i opinię całkiem niezłej uczennicy. Może także dzięki temu drugi rok stypendium w tej kwestii wspominam o wiele lepiej. 


ŻYCIE TOWARZYSKIE


I tu kolejna kwestia, gdzie oczekiwania nijak się miały do rzeczywistości. 
Liczyłam na grono przyjaciół; otwartość ludzi; nie wiem nawet,  co jeszcze. 
Oczywiście, Anglicy zagadywali; chcieli wiedzieć, jakie robię przedmioty i kim jestem. Ale ja, mówiąc po angielsku, nie czułam się tak swobodnie, jak mówiąc po polsku. Poza tym, nie dość, że szkoła praktycznie czysto brytyjska, to jeszcze większość uczniów zaczęła ją w wieku lat 10 i uczęszczała do niej nadal te 7 czy 8 lat później. Wszyscy się więc znali; grupki były stworzone i nie wykazywały większego zainteresowania naborem. A nawet jeśli, to jedynie na skutek własnych starań tej osoby z zewnątrz. 
No i tu pies pogrzebany, bo ja nie byłam przyzwyczajona do uganiania się za innymi, celem zaskarbienia sobie ich uwagi. 
Jasne, lubię poznawać nowych ludzi. W Polsce to było zawsze proste. Wystarczyło zagadać i już znamy się. Przy następnej okazji już się pogada dłużej i tak jakoś znajomości się tworzą. 
Ale w Anglii to było to, czego nie rozumiałam, czyli odtrącanie i przyciąganie ludzi w zależności od... Właściwie nikt nie wie. Raz się ktoś witał, raz nie. Raz zagadywał, innym razem przechodził obok, traktując jak powietrze. Nie rozumiałam ich modelu (nie)zawierania znajomości i nie byłam zainteresowana uganianiem się za nimi, więc koniec końców nigdy nie udało mi się nawiązać tyle znajomości, co w moim liceum podczas chociażby kilku dni odwiedzin, gdy akurat jestem w Polsce.
I chyba mam opinię "szarej myszki", co na pewno rozbawi każdego, kto mnie zna z Polski, gdy to przeczyta. Bo w Anglii więcej milczę niż mówię, niewiele się śmieję, zlewam się ze ścianami i trochę tak, jakby mnie nie było. Czyli ogólnie, nie jestem sobą. 



Nie mówię, że nawiązywanie znajomości jest niemożliwe nawet w najgorszej możliwej opcji, czyli właśnie prawie czysto brytyjskiej, małej szkole, gdzie ludzie uczęszczają całymi rodzinami od dziada pradziada. 
Nie, nie. 
Mój poprzednik i następczyni dali radę; ogarnęli sobie więcej znajomych niż ja. 
A ja ze swoim modelem świata, postawiłam na utrzymanie polskiego życia. I jasne, jakieś rotacje ludzi w tym właśnie życiu były, ale właśnie: "rotacje". Z jednymi drogi życiowe się rozeszły, z innymi zeszły. Jak to w życiu. Ale nie licząc braku możliwości uczestnictwa w wielu fajnych osiemnastkach czy imprezach, na które chętnie bym się wybrała, gdybym mogła, nie stwierdzam, że wyjazd stypendialny aż tak popsuł mi polskie życie. 
Ale w angielskim się nie odnalazłam tak, jak chciałam wcześniej. W ciągu pierwszych dni nawiązałam kilka bliższych  znajomości z koleżankami, z którymi chodziłam na lunch czy miałam tego samego tutora, ale to grono było bardzo ograniczone i - nie licząc tego, że w tym roku szkolnym doszła do nas jedna nowa uczennica - niezmienne przez dwa lata - co stanowi pewnego rodzaju mój życiowy fenomen. Lubię ludzi i jestem towarzyska, ale ze względu na zupełnie inny poziom życia towarzyskiego i otoczenie, jakie zostawiłam w Polsce, wyjazd sprawił, że zamiast związać się w jakiś sposób bardziej ze światem angielskim, jeszcze bardziej związałam się z Polską. I tyle. 


POWRÓT DO POLSKI


Jak wspominałam, na studia składałam i do Polski, i w Wielkiej Brytanii. Żałuję jednak, że powrót do Ojczyzny nie jest aż tak łatwy, jak sądziłam, gdy tu wyjeżdżałam. Z jakiegoś powodu wmówiłam sobie bowiem , że z takimi A-levels to wszędzie... to na każdą uczelnię...
I znów, lekcja pokory. 
Moi drodzy, zaboli, ale ktoś to musi powiedzieć (nie wiem od kiedy to ja jestem od gorzkich tekstów, ale dzisiaj wiele dziwnych kwestii tu odkryjecie, więc who cares): A-levels nie są najbardziej przydatnymi kwalifikacjami na świecie. 
A-levels są pomocne przy rekrutacji na studia w Wielkiej Brytanii, ale jeśli jest choć cień szansy, że będziecie myśleć nad edukacją w Polsce i nie macie opcji robienia gap-year, to zrobicie sobie krzywdę, podejmując A-levels, a nie IB. 
Bo z IB możecie wiele, a za A-levels nikt nie wie, jak się chwycić. Tak więc, jeśli macie opcję robienia IB, nie wahajcie się ani chwili.




Kijowe są terminy, bo rekrutacja na studia w Polsce w lipcu,  a my wyniki dostajemy w sierpniu. A świadectwa oryginalne w październiku lub listopadzie. Jeśli się dogadacie z uczelnią i wydziałem, może pozwolić Wam kandydować z wynikami przewidywanymi, stosowanymi przy rekrutacji w Wielkiej Brytanii i z maturą podstawową. Na ich podstawie mogą Was przyjąć warunkowo; potem należy donieść pozostałe dokumenty. 
Niestety, nie wszystkie uczelnie czy wydziały coś takiego uznają. Nieważne, że spełniasz progi punktowe i nadajesz się. Ty to wiesz, ja to wiem, oni nie uznają. Mnie, przykładowo, kandydatury odmówiła Filologia Angielska na Uniwersytecie Warszawskim. Nie dlatego, że nie mówię po angielsku, bo myślę, że po dwóch latach nauki w tej szkole i z poświadczonym poziomem C1/C2 jakoś daję radę. Odmówili, bo terminy, a warunkowego nie uznają. Wprawdzie studia tam miały być alternatywą, a nie życiowym marzeniem, ale i tak trochę przykro.
Podobnie, Szkoła Główna Handlowa. Choć to akurat była uczelnia, na której naprawdę chciałam studiować już od czasów gimnazjum. Jesteś spoko, fajne miałaś oceny na podstawie, ale nie masz w lipcu świadectwa, więc warunkowego nie ma. Nieważne, że spełniłabyś taki warunek. Sorry. Niby możesz kombinować, ale przyzwyczajaj się do myśli, że u nas to jednak nie postudiujesz.



Z dokumentami też nie jest łatwo, bo żeby mieć te świadectwa z podstawowej czy rozszerzonej matury zrobione jak trzeba, to bez wysiłku ani rusz. Najpierw trzeba latać do notariusza (i to nie byle jakiego, a “angielskiego praktykującego”), żeby poświadczył, że są prawdziwe. Potem wysyła się to do jakiegoś podejrzanego biura i nikogo nie interesuje, że wolisz nie oddawać w ręce poczty jedynych dokumentów, jakie w ogóle potwierdzają Twoje wykształcenie angielskie. W tym tajemniczym biurze dostajesz apostille, czyli znaczek, że spoko, mogą być używane za granicą, są prawdziwe i tak dalej. Tak oznakowane dokumenty tłumaczysz i dostarczasz do uczelnianej komisji rekrutacyjnej w Polsce, oddając tym samym swój los w ich ręce. W moim przypadku: w lipcu przedstawia się tak podstawy; do września najpóźniej - rozszerzenia. Ale to, czego naprawdę chcą ode mnie komisje, dostaję dopiero w październiku, więc może być wesoło. I co z tego wyjdzie? Cóż. Zobaczymy. 
Powrót do Polski nie jest łatwy. Nikt nie wie, jak się za to zabrać, jaki paragraf Ciebie dotyczy i w ogóle jak to zorganizować.  Jak Boga kocham, jeśli się dostanę w I turze na cokolwiek wartościowego i mnie nie wykreślą przed październikiem, to chyba fiknę salto ze szczęścia.




Mimo wszystko, powiem szczerze, że  że stypendium było wielką szansą, świetnym wyznaniem i tak do niego podchodziłam. Możliwość sprawdzenia się; nowe doświadczenie na całe życie. I wielka szansa. Tak na to patrzyłam, patrzę i patrzeć będę. I pod taką, a nie inną nazwą będę tę przygodę określać też za wiele, wiele lat.
Ale stypendium nie jest tylko fajną możliwością czy przygodą.
Stypendium jest też trudne.
Stypendium wymaga wyrzeczeń.
Wymaga wstawania o 2 nad ranem i pędzenia na lotnisko, żeby najwcześniejszym samolotem móc polecieć do Anglii i zajechać do szkoły o sensownej godzinie. Wymaga walki z innym zapisem matematycznym, jednostkami miary czy strukturą pisania esejów. Wymaga chodzenia w mundurku. Wymaga życia na walizkach. Wymaga codziennych spacerów po rodzinnym mieście już tylko za pomocą Google Street View. Wymaga pozostawienia ukochanej klasy i ustabilizowanego życia towarzyskiego, celem znalezienia się w kompletnie nieznanej szkole, gdzie wszyscy inni uczniowie uczęszczają od 10 lat. Wymaga opisów dnia, zamiast opowieści dnia. Wymaga dzielenia ubrań na te, bez których można się obejść 6 tygodni i na te konieczne. Wymaga życia bez ptasiego mleczka czy dobrego pieczywa. Wymaga spotkań z rodziną jedynie od święta. Wymaga "odwiedzin" w domu. Wymaga omijania osiemnastek, imprez klasowych, półmetka i 150 innych wydarzeń towarzyskich, na które byś chciał się udać, ale nie możesz. Wymaga obchodów polskich Świąt Państwowych z małą przypinką zamiast flagi z prawdziwego zdarzenia. Wymaga jedzenia tych samych płatków dzień w dzień. Wymaga życia według ścisłego planu. Wymaga wyjazdu z domu w sytuacji, gdy chcesz najbardziej zostać, bo akurat poznałeś kogoś fajnego, a z kim co najwyżej możesz sobie korespondować, wypełniając czas między jedną a drugą lekcją. Wymaga osiemnastych urodzin spędzonych na nocnym Skype wbrew przerywającemu internetowi. Wymaga nikłego życia sercowego. Wymaga piątkowych wieczorów nad książkami. Wymaga szybkiego oswojenia się z zupełnie nową sytuacją, która dla wszystkich wokół jest stara i oczywista jak świat.
A co dostajesz w zamian?
W zamian się uczysz.
Nie, nie chodzi o to, że poznałam życiorys Napoleona czy okrojoną matematykę. To nie jest najlepsze w stypendium. Jasne, fajnie porobić sobie matematykę i historię na poziomie rozszerzonym, co w Polsce by mi pewnie nie wyszło, ale to nie pod względem akademickim stypendium było według mnie takim ciekawym doświadczeniem. Ze swoją potrzebą poznania ogólnego pasuję bardziej do polskiej edukacji i nawet nie będę tego ukrywać.
Stypendium uczy życia.
Bo w życiu nie zawsze dostajemy to, czego chcemy. W życiu Twoje oczekiwania nie muszą zgrywać się z rzeczywistością. Bo jak powiedział Szekspir: 

Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne.

I nie, nie żałuję. 
Nauczyłam się wiele. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, choć niekoniecznie Anglików, ale Polaków - a to stypendystów, a to ludzi z polskiego liceum, z którymi może nigdy bym się tak dobrze nie poznała, gdyby nie ta niecodzienna sytuacja życiowa i możliwość większego włóczenia się po szkole raz na jakiś czas. Doświadczyłam wielu ciekawych rzeczy. Poznałam trochę lepiej obcy kraj. Bardziej otworzyłam się na świat. 
Edukacja, życie towarzyskie - okej, nie były wspaniałe, ale  dałam radę. Wyciągnęłam nawet z tych trudów to, co najlepsze i mam nadzieję, że w przyszłości będzie tylko lepiej. 
A właśnie, przyszłość? Jakoś będzie. Pewnie bez SGH, na które chciałam się zawsze udać, ale może nie wyjdę na tym gorzej. Bez względu na wszystko, jakoś sobie poradzę. No bo jak inaczej? ;) 
Ciężkie pół roku było ciężkie, bo nie było porządku, który powstał później: w Anglii się realizuję, w Polsce mam to, co najważniejsze. Teraz zamierzam to połączyć w jeden kraj; oby się udało. 




Choć, nie. Żałuję. Ale tylko jednego. Że nie jestem, jak ci stypendyści, co od małego marzyli o szkole czy zagranicznych studiach. Że może zabrałam miejsce komuś takiemu. Że mną powodowała nie tylko chęć wyzwania, ale też bardzo krótkoterminowe problemy osobiste, które kompletnie nie powinny mieć żadnego wpływu na cokolwiek, a zrobiły ze mnie Adę na Emigracji. Ironia losu. W każdym razie, mam nadzieję, że wszystko dzieje się po coś i że każdy wyjdzie na tym dobrze. Ja, mimo nie zawsze wzorowego podejścia, starałam się wykorzystać tę szansę w 100%.  I mam nadzieję, że mi się udało. Mimo wszystko.

Tak więc, nie bójcie się o język, oceny, tytuły laureatów, swoje życie w Anglii czy Polsce. Jakoś się odnajdziecie. Jakoś się dogadacie. Wszystkiego się nauczycie, wszystko ogarniecie, nie zgubicie się w trasie. Ale jeśli Wasza chęć wyjazdu byłaby ucieczką, a nie wyzwaniem albo jeśli, patrząc obiektywnie na Wasze oczekiwania wobec wyjazdu, są one nierealne, to zastanówcie się jeszcze raz, czy to jest coś, czego chcecie. Tak samo, jeżeli sądzicie, że i tak koniec końców po stypendium chcielibyście wrócić do Polski. Wszystko jest dla ludzi, ale po co komplikować sobie życie w imię czegoś, czego tak naprawdę się nie chce?

Poza tym, uważam, że chcąc osiągnąć sukces w innym kraju, będąc ścisłowcem, ma się łatwiej. Rzućcie we mnie kamieniami, luzik, ale takiemu ścisłowcowi to co, język się zmienia, reguły te same - zadania, doświadczenia. A w humanistycznych oprócz języka, jest jeszcze inne podejście, sposób postrzegania i oceniania. Jeśli wybierasz humany za granicą, szykuj się na trudy, jakich ja doświadczyłam na historii. Poradzisz sobie, bo czemu by nie? Ale na pewno większym kosztem, niż ktoś biorący tylko przedmioty ścisłe. I mówię to ja, osoba, która w zeszłym roku z matmy nie miała ani jednej oceny poniżej A, a z pozostałych przedmiotów o A nie mogła śnić przez parę ładnych miesięcy. Ale ciężka płaca popłaca, tyle w temacie. 

I cóż, najdłuższy i najbardziej kontrowersyjny post; gorzej już na pewno nie będzie, więc mam nadzieję, że mi wybaczycie. Ogólnie, mam też nadzieję, że nikomu nie zniszczyłam wizji tym postem. Bo Anglia to ciekawy kraj, ale nie da Ci więcej niż to, na co sam sobie zapracujesz. Tak więc, jeśli tego chcesz, to to zrób. A jeśli nie, to po prostu odejdź. Wszędzie jest jeszcze wiele do zrobienia.
Trzymajcie się ciepło i pozdrawiam Was serdecznie! 

38 komentarzy:

  1. Nie powiedziałaś czy byłabyś szczęśliwsza w Polsce

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kwestia taka, że na to pytanie ciężko odpowiedzieć bez gdybania, a ja trochę gdybania nie uznaję. :) Tak naprawdę, ciężko powiedzieć, bo nie wiadomo, jakby się życie w Polsce potoczyło, ale na pewno każde rozwiązanie miałoby swoje wady i zalety. A że jest, co jest, to i to dobre. :D

      Usuń
    2. Sorry, ale to głupi zarzut. Czy Ada wygląda na wróżkę?;)

      Usuń
  2. Mogłaś składać na Oxbridge i SGH CIĘ NIE CHCE?!!! TO jakiś żart, ogłupieli?!?!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każda uczelnia ma swoją politykę, na którą nie ma się wpływu. :) W tym przypadku trochę szkoda, ale mam nadzieję, że i tak źle na tym wszystkim nie wyjdę. :)

      Usuń
  3. Powodzenia, Ado! Niech Ci się wszystko ułoży!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. jak ci nauczyciele mogli aż tak Cię nie doceniać, głupi jacyś... brawo za taki wynik z historii i innych przedmiotów życzę podobnego w tym roku

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, początki bywają ciężkie. ;) Dziękuję, oby te wyniki takie były! :)

      Usuń
  5. Hej Ada, super post, zgadzam się z Tobą w wielu kwestiach, sama byłam na stypendium przez 2 lata w MUWCI w Indiach, i mam wiele doświadczeń podobnych do Twoich. Powodzenia ze studiami w Polsce!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za miłe słowa! :) Cieszę się, że wśród tak wielu byłych lub aktualnych Polaków, uczących się za granicą mój post wywołuje tak pozytywne emocje. :) Dziękuję, mam też nadzieję, że w kwestii studiów też wszystko się ułoży jak najlepiej!

      Usuń
    2. Hej Ada, to znowu ja :) Wróciłam do tego wpisu po kilku dniach i jeszcze tu napiszę swoje trzy grosze. Mimo że zakończenie roku miałam już miesiąc temu, dopiero teraz przychodzi czas zastanawiania się i reflektowania nad doświadczeniami ostatnich dwóch lat. Wprawdzie nie zadawałam sobie pytania, czy byłabym szczęśliwsza w Polsce, ale nieraz podsumowywano moje opowieści z wyjazdu stwierdzeniem: "Czyli nie żałujesz wyjazdu". Nie zadawałam sobie tego pytania, wydaje mi się zbyt hipotetyczne. Skąd miałabym wiedzieć co stałoby się gdybym została w Polsce? I całkowicie się z Tobą zgadzam, że wyjeżdżając też coś tracimy i coś nas omija. Jest studniówka, a nas nie ma. Rodzą się dzieci, a nas nie ma. Umiera babcia, a cię nie ma. Twój najlepszy przyjaciel osiąga sukces, a cię nie ma. Rodzina gromadzi się na Boże Narodzenie, a cię nie ma. Ale, przynajmniej ja to sobie mówiłam i w to wierzę, zyskujemy znacznie więcej. I nawet nie chodzi tu o lepszą edukację, bo to może być wątpliwe, czy o nowe przyjaźnie, które przecież są wartościowe. Ja widzę wartość tego wyjazdu w jeszcze czymś innym, sama w sumie nie wiem czym. Być może tym, że można było przez 2 lata żyć w zupełnie innym miejscu, osiągnąć więcej samodzielności czy niezależności, zdobyć zupełnie nowe perspektywy patrzenia na świat, nauczyć się czegoś, dorosnąć, docenić, uwierzyć w siebie... Sama nie wiem, ale myślę, że sama widzisz, że wyjazd nie był tylko za edukacją, ale był czymś znacznie więcej. I całkowicie się z Tobą zgadzam, że stypendium nie jest dla każdego.
      Pozdrawiam ciepło!

      Usuń
    3. Dziękuję bardzo za ten komentarz, ponieważ uświadomiłaś mi w nim, że pomimo pewnych różnic (inny kraj; ja w szkole w Anglii = częstsze możliwości przyjazdu do Polski niż Ty z Indii; inny typ szkoły itd.), nasze przeżycia są podobne. Omijały nas pewne rzeczy, ale za to doświadczałyśmy innych. Nie mogłyśmy uczestniczyć w niektórych wydarzeniach, które mogły być dla nas ważne, ale realizowałyśmy pewien długoterminowy plan, który też miał swoją istotę. Jasne, pewne koszty się poniosło, ale tak samo jak Tobie (choć mi jeszcze do ostatecznego wyjazdu pozostały 3 dni), wydaje mi się, że to miało jakiś sens. Jestem ciekawa, jak to ocenimy za, powiedzmy, 40 czy 50 lat, jeśli będziemy miały taką opcję, ale już i teraz fakty pozostają takie, że to było naprawdę ciekawe doświadczenie, mimo że niełatwe i nietypowe. Mam nadzieję, że przyszli stypendyści też tak do tego podejdą, bez względu na to, jakie to może być trudne. No i też wierzę, że na swój sposób udało się z tego wziąć co najlepsze. Życzę Ci powodzenia, radości z bycia w domu i również serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  6. Ale jak to bez ptasiego mleczka? :) Ado, nie chciałabyś także zostać jedyną, w 100 letniej historii szkoły, absolwentką która dostała się na oxford? A jeśli marzysz o SGH to porozmawiaj o swojej sytuacji nie tylko z komisją rekreacyjną, ale przede wszystkim z dziekanem ds. studenckich albo z dziekanem dziekanów. Tylko nie za pośrednictwem papierowego formularza, jak chciałyby PzD (panie z dziekanatu), ale osobiście. Powodzenia i wielkie dzięki za fajnego bloga!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, dla mnie już za późno na Oksfordy, ale życzę następnym pokoleniom powodzenia. ;)
      Dziękuję za pomysł; jeszcze będę kombinować i się zastanawiać, jaką uczelnię i gdzie wybrać. :) Również dziękuję i pozdrawiam!

      Usuń
    2. OK, chyba doczytałam:) Wyniki w sierpniu, a oficjalny papier maturalny w październiku, tak?
      A jakieś przeczucia co do wyników masz?

      Usuń
    3. Dokładnie, takie sprawy załatwia się u źródła, czyli osoby decyzyjnej. Jak będziesz mieć już sierpniowe wyniki (zakładam, ze dobre:), pędzisz do rektora i SGH będzie się jeszcze o Ciebie bić!

      Usuń
    4. Tak, wyniki w sierpniu i wtedy też poznają je uczelnie w UK. Natomiast oficjalne dokumenty dostaje się na przełomie października i listopada. Co do przeczuć dot. wyników: mam jeszcze 4 egzaminy, więc wszystko w trakcie. A większość egzaminów, które miałam do tej pory, to przedmioty humanistyczne = bardziej subiektywne w ocenie. Tak więc, wyjdzie w praniu. ;)

      Usuń
    5. Cóż, myślę, że warto spróbować. ;)

      Usuń
  7. Jeden z Twoich najlepszych i najprawdziwszych postów, Ado!

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziękuję za ten post:) Nic dodać, nic ująć.
    POWODZENIA! Za podejście do życia, upór w dążeniu do celu, ciężką pracę, pokorę i szczerość - należy Ci się wszystko co najlepsze na studiach i w późniejszej pracy. No i za możliwość dodawania komentarzy przez anonimów:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za wszystkie miłe słowa, mam nadzieję, że będzie jak najlepiej! :) A co do możliwości dodawania komentarzy przez anonimów: mam już ździebko dyktatury poprzez moderację komentarzy i ewentualną możliwość niepublikowania co niektórych (co jeszcze mi się nie zdarzyło, ale dobrze korzystać z władzy, jeśli się ją ma;)), tak więc choć trochę wolności słowa trzeba pozostawić. :D

      Usuń
  9. Piszesz, że wyniki A-level są dopiero w październiku. To angielskie uczelnie nie mają ich przed przyjęciem kandydata? Kiedy ostatecznie potwierdzają przyjecie? Wychodzi na to, że z polską maturą łatwiej dostać się na studia w WB niż z angielską na polskie uczelnie. Będę szczera, masz rację decydując się studiować w Polsce; po co w sumie przepłacać, czy zadłużać się, jeśli i u nas też można się rozwijać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na studia składa się z wynikami AS, czyli jakby matury podstawowej + z ocenami przewidywanymi. Na ich podstawie można dostać od uczelni ofertę bezwarunkową (jest się już przyjętym, bez względu na wyniki z rozszerzeń tj. A2) lub warunkową (piszą Ci dokładnie jakie np. minimalne oceny masz uzyskać, żeby Cię przyjęli). W sierpniu są wyniki do wiadomości ucznia i uczelni; wtedy się określają wszyscy, kogo odrzucają, kogo przyjmują, co wybierają itd., a w październiku po prostu te same wyniki są na ładniejszym i bardziej oficjalnym papierze.
      I tak, tak jest. Do nas trudniej z zza granicy niż odwrotnie. Ale faktycznie te wszystkie kredyty itd. mogą zniechęcić. :) Cóż, zobaczymy jak to będzie, ale tak, w Polsce też można się rozwijać.

      Usuń
    2. Ale czy sierpniowe wyniki są gdzieś widoczne? Np on line? Bo jeśli tak, to wszystko w gestii rektora polskiej uczelni; procedury są po to, aby je łamać dla celów wyższych ;)))

      Usuń
    3. Przychodzą mailem, a potem też pocztą

      Usuń
  10. Super wpis! Tak myślę jednak: co byś zrobiła, gdyby Twojego bloga komentował ktoś, kogo nie lubisz, skoro może to robić anonimowo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. ;)
      Nie zrozumcie mnie źle, ale wszystko mi jedno, kto komentuje. Skupiam się raczej na treści wypowiedzi niż na analizie tożsamości nadawcy. ;)
      Poza tym, nie ma praktycznie osób, których nie lubię, bo albo kogoś w różnym stopniu lubię, albo jest mi obojętny. Czasem ktoś tam czymś zirytuje, ale jakoś bardzo mi to nie wpływa od razu na definicję osoby i ogólnie jest mi po prostu wszystko jedno. :D No i wolność słowa jest gwarantowana przez Konstytucję, więc tym bardziej. :)

      Usuń
  11. Byćmoże stypendium nie jast dla każdego, ale jeśli jest możliwość, to warto ją wykorzystać.

    OdpowiedzUsuń
  12. Bardzo cenny komentarz, zwłaszcza dla osób, które o stypendium myślą. Warto zastanowić się nad swoimi oczekiwaniami i priorytetami. Warto o tym pomyslec zanim się przyjmie ofertę, bo trudne chwile na pewno każdy stypendysta ma, niezależnie od tego, jaki ma charakter i do jakiej szkoły trafia - a te potrafią być różne. Ważne, żeby umieć wykorzystać to doświadczenie jak najlepiej - nie tylko miłe rzeczy nas wzbogacają. Gratuluję Tobie samozaparcia i wytrwałości, no i oczywiście wyników. Z innej strony - o ile wiem, są dwa towarzystwa przyznające podobne stypendia w brytyjskich szkołach - czy nie warto by było, zeby wykorzystując swoje możliwości i doświadczenia trochę polobbowały, żeby uczelnie polskie zaczęły akceptować A-levels na równi choćby z IB? Bo wydaje mi się, że te problem mają wszyscy stypendyści, którzy decydują się wrócić do Polski i często wybierają oni łatwiejsza drogę, czyli edukację w Wielkiej Brytanii. A przecież z pewnością byliby dobrym nabytkiem dla rodzimych uczelni. Z kolei stypendysta rzadko ma możliwość wyboru: IB czy A-levels. A w ogóle - pisałaś, że startowałas i tu i w Wielkiej Brytanii na studia - rozważasz możliwość zostania na studia w UK? Myślę też, że jeśli SGH jest Twoim marzeniem, to nie ma problemu, żeby startowac tam za rok, już z wynikami A-levels - rok to nie jest dużo, gdy ma się przed sobą cała resztę życia. Tak czy inaczej - powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, zobaczymy jak to będzie, ale nie zawsze jest ta możliwość rocznego czekania w domu na studia. Niemniej jednak, istnienie jakichś umów o współpracy na pewno nie byłoby złym pomysłem.

      Usuń
  13. I ja dziękuję Ci za ten blog i życzę powodzenia na dalszej drodze, jakakowiek ona będzie. Jesteś już trzecią osobą, która wspomina o problemach z akceptacją A-levels i to mimo bardzo dobrych wyników uzykanych na tym egzaminie. I naprawde przydałyby sie jakieś rozwiązania systemowe, tym bardziej, że pod względem materiału i trudności A2 z np. matematyki czy chemii (te przynajmniej widziałam) wykracza poza wymagania i polskich matur rozszerzonych. I tu mam tez pytanie - czy BAS ogranicza się do wysłania stypendysty czy też pomaga jakoś w trakcie czy własnie choćby w takich sprawach jak dalsza rekrutacja? Czy w ogóle interesuje się losem swoich absolwentów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo, oby wszystko jak najlepiej. :)
      Zgadzam się w pełni, że byłoby super, gdyby jakieś możliwości uznania tych kwalifikacji istniały.
      BAS interesuje się losem stypendystów, ale niewielu z nich ogólnie wraca z Alevels do kraju, więc nie jest to zagadnienie częste. Nie orientuję się też, niestety, czy organizacje tego typu mogą mieć jakikolwiek wpływ na politykę uczelni i czy pewnego rodzaju współpraca jest możliwa.

      Usuń
  14. Wiele osób pyta o "lobbowanie" na rzecz uznawania A-Levels w Polsce. Problem polega na tym, że ONE SĄ UZNAWANE PRAWNIE, zatem nie ma tu tematu do interweniowania na poziomie ogólnym (np przez zmianę ustawodawstwa). Po prostu na uczelniach panie w sekretariatach o tym nie maja pojęcia, natomiast nie lubią sytuacji nietypowych . W dodatku uczelnie maja autonomie, zatem nie można sprawy załatwic np. rozporządzeniem Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. I dlatego tyle razy słusznie tu radzono, by ze swoja sytuacja zgłaszac sie bezpośrednio do dziekana czy rektora. Ale jeszcze niestety jest problem tzw "much w nosie" czyli naprawde chorych aspiracji niekt orych polskich uczelni w stylu "niech sobie ktos nie mysli, ze skoro sie nadawal do Oksfordu to my tu padniemy na twarz". z tym sie trudno walczy, ale no coż, trzeba. m.in. po to sa stypendia BAS i UWC by zmiany jednak przepychać. Cieszę sie, że sprawa Ady rozwiązała sie pomyslnie i wciąz jestem ciekawa co dalej. Marzena Reich

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niby tak, jednak brak umowy analogicznej do matury niemieckiej na przykład sprawia, że trzeba przejść prez procedurę legalizacji, a NIGDZIE nie ma dokłądnie opisanej procedury w rodzaju co gdzie do jakiej instytucji się zwracać. Wciąż brak jest gdziekolwiek jakiejś informacji, w jaki sposób załatwić formalnie uznanie A-levels. Są piękne linki, że najpierw apostille (czyli trzeba to wysłać do Londynu), potem to tlumacza przysięgłego, potem do kuratorium po nostryfikację, ale brakuje informacji np. gdzie potwierdzic w Polsce oryginał certyfikatu GCE, jak już się go ma? Bo jest to konieczne, żeby w FCO w Londynie dokument przyjęli. Szuka się w internecie po jakichś prywatnych stronach, tam odsyłają do British Council, oni odsyłają, że to nie oni i nie wiadomo, jak to załatwić. Dlaczego choćby na stronach BAS nie ma wyraźnej instrukcji, jak to zrobić - czy BAS zalezy wyłącznie na wypchnięciu uczniów za granicę?

      Usuń
    2. Witam

      Jestem mamą córki , która właśnie przechodzi przez to piekło.U nas sytuacja jest o tyle skomplikowana,że matura brytyjska jest robiona na terenie Rumunii.Właśnie dzisiaj wysyłam świadectwo do notaiusza angielskiego mówiącego po polsku, ktory ma mi to wszystko załatwić( zastępuje w tej roli British Council.Czy w Polsce można zawalidować maturę w BC tego nie wiem i chyba nie chcę już wiedzieć.Wiem ,że takie usługi wykonuje BC w Sofii w Bułgarii, a w Bykareszcie nie.Usługa notariusza kosztuje drogo, ale ja sie tym nie zajme osobiście ponieważ jestem w chwili obecnej w Rumunii.Notariusz sama ma wyslać drogą przyspieszoną świadectwa do apostille jak juz potwiedzi ich autentyczność w brytyjskiej komisji egzaminacyjnej ( własciwie dwóch) .Stacilam ze dwa dni żeby do tego dojść co mam zrobić.panie z dziekanatow owszem chcą apostille tylko nic o tym nie wiedzą ,że najpierw angielski notariusz ma to poswiadczyć i tak naprawde dowiadujesz sie w momencie kiedy chcesz przeslać papiery do apostille.Kolega mojej corki przeslal z Polski maturę brytyjską do FCO bez żadnego poswiadcenia i ponoc przybili mu apostille.Można ryzykować.Oczywiście na razie poświadczamy tylko AS-level bo jak powszechnie waidomo wyniki całe są po 17 sierpnia.Ciekawa jestem czy autorka blogu się dostała na polskie studia.Daj znać dziewczyno .Polskie władze mają gęby pełne frazesów- Polacy wracajcie!!!Niejaki pan Gowin zajmuje sie tylko głupotami.Jak to wszystko zakończe pozytwywnie i będę wiedziła co i jak to mam zamiar narobić takiej popeliny w ministerstwie, komisji edukacji w sejmie że im kapcie pospadają.itd.Chodzi przede wszystkim o koszty tych wszystkich papierów ktore należy im dostarczyc, apostille, notarisze brytyjscy tłumaczenia i czas, czas jaki na to trzeba poswięcać.itd.Wytrwałosci wszyskim życzę.

      Usuń